Ballada o zimie stulecia / Katarzyna Orzeszek

Warszawa. 31 grudnia. Zmrok trzeszczy, noc czai się na nas z nożem. Nas? Zgłupiałem. Na mnie. Mnie. Jestem sam.

Niebo pęka i widzę twarz diabła. Przystojny… Pali się, pali. Łuny tną chmury i leci ciurkiem krew. Przy samej ranie błyszczy jak lany wosk, a im dalej w nieboskłon, tym bardziej blaknie i rozmazuje się jak tusz na zapłakanych oczach. Kap, kap, kap… Ja dziś umrę.

Mróz gryzie. Nie ma kagańca. „Można panienkę do tańca?”. Ach, panienki nie ma, nie ma. Co by panienka na mrozie miała robić. Nosek można tak łatwo odmrozić… Panience by to mogło zaszkodzić… Boże… Czemu tutaj jest tak zimno? Łzy zamarzają w oczach i kłują pod powiekami. Idę kierowany tylko zmierzchem i jarzącym się, radioaktywnym neonem baru mlecznego. „Miłość ci wszystko wybaczy…”. Muzyka z jakiegoś okna, z płyt czarnych jak twoje rzęsy. Coś strzeliło. Petardy? Okna? Czy to już coś we mnie?

Do środka wchodzę już lekko skołowany. A kiedy ty, worze na kilka nazbyt cienkich nerwów, nie jesteś skołowany? Skołowany czy pijany? Zakochany.

Żal. Żal, żal, żal… Straszny żal. Żal za grzechy, za życie, za śmierć, za ciebie, za mnie, za nas, ha! Nas nie ma, to jak za nas? Za was, kochana… Za was. Kryształki w cukiernicy życia, bąbelki w szampanie śmierci. A mnie zjedzą szczury, bo leżę w stercie waszych śmieci. Papierek po was, czekoladki w bombonierce świata. Kochajcie się! Wszyscy się kochajcie! Plujcie sobie w twarze, zarażajcie się głębią waszych źrenic i błękitem waszych żył. A ty, babo tłusta, znudzona, daj mi wódkę. Ja będę dzisiaj przyczyną i ja będę skutkiem. Albo nie, nie dawaj. Jak upijać się dzisiaj, to tylko smutkiem!

Zaraz zamykają. Do końca posiedzę, dłonie ogrzeję. Zamarzły na kość. Ciepło boli. Wykręca mnie. Najchętniej wziąłbym nóż i sobie te dłonie odciął. Pali. Pali jakbym rękę do ognia żywego wsadził. Ale czuję! Czuję! Człowiekiem się okazuję, wbrew temu co mnie spotyka. Co ja ci takiego zrobiłem? No? Nie, nie. Nie jestem gówniarzem, żeby się gniewać na ciebie. Ale widzisz, człowiekiem jestem – na zewnątrz zamarzam, w środku płonę. Albo i na odwrót. Wszystko mi już jedno.

Zamykamy. No to zamykajcie. Wstałem leciutko z wysokiego stołka. Na drugim końcu sali szmer. Człowiek? W tym dniu, o tej porze – tutaj? „Dobranoc, szczęśliwego nowego roku!” – mówi człowiek głosem umarłego, baba mu odpowiada. Ja wyczołgałem się stamtąd bez słowa. Papierosa nie odpalę, bo za zimno, to tylko sobie wzdycham. Szok termiczny i dalej w miasto.
– Dobry wieczór… – Słyszę za sobą znów ten upiorny głos. Milczę, ale nie ruszam się z miejsca. Widzisz, kolejny znak, że jednak istotą żywą jestem. Ktoś mnie jednak czasem widzi.
– Ja… Ja chyba pana skądś znam? – zaświaty nawołują.
– To zwidy, mówię panu.
– Nie. Chyba nie? Ciemno jest, i mróz tnie, to ciężko mi wzrok skupić… Pan… Pan się na Centralnym w Wigilię rzucał pod pociąg.
– Nie rzucałem, bo jakbym się rzucił, to bym z panem nie rozmawiał – tłumaczę.
– Pana powstrzymali…
– Nie musi mi pan przypominać. – Chciałem odejść czym prędzej, ale spojrzałem na tego gościa z zaświatów. Bezdomny. On przecież dzisiaj zamarznie. Sięgnąłem skostniałą dłonią do kieszeni z portfelem, żeby dać mu coś pieniędzy, ale szybko zrozumiałem, że one mu nie pomogą. Nie kupi sobie przecież ciepła. Zabrałbym go do siebie, ale gdzie jestem ja?
– Jak pan sobie dzisiaj poradzi? – zapytałem już bardziej uprzejmie. On przecież serca mi nie złamał.
– Niech się pan nie martwi – odchrząknął.
Głupio mi się zrobiło i jakoś wstyd. Może wcale bezdomny nie jest. Głupi jestem i gaduła.
– A z panem co? – zapytał, jakby naprawdę się o mnie martwił. Też może pomyślał, że włóczęga jakiś jestem.
– Może dzisiaj się uda. – Uśmiechnąłem się, na tyle, na ile odmrożona twarz mi pozwala.
– Niech pan się nie zabija… Nie warto.
– Przepraszam bardzo, ale ja nie proszę o rady.
– Pan potrzebuje pomocy. Czemu pan chce to zrobić. Już raz pana odratowali, a panu to wszystko jedno?
– No… Wszystko jedno. – Zacząłem się denerwować, ale nie na tego człowieka. Na tych cholernych milicjantów, co mnie odciągnęli wtedy.
– Dziwne to czasy… Jak pan nie chce rozmawiać, to ja już pójdę… – wysapał.
A we mnie znowu lampka. Gdzie on pójdzie? On zamarznie.
– Chce pan się przejść? – zapytałem, łamiąc głos o kryształy lodu wiszące w powietrzu. Ja sam, on sam. Wszystko jedno… Zgodził się.
– Powie mi pan czemu… No wie pan… Tak w Wigilię… – dopytywał. A ja się złamałem:
– Bo już człowiekiem nie jestem. To i po co żyć?
– Jak pan nie człowiek, jak pan tu stoi, z krwi i kości. No jak nic – kształt ludzki i głos
– Ale serca nie ma. Wyskoczyło z okna.
– Kobieta?
Co on taki ciekawski?
– Nie.
– No to co?
Czemu pyta, czemu, czemu?
– No to nikt. Nie ma nikogo. Nikogo, żeby kochać. Nikogo, żeby nienawidzić. Manowce. I ja jeden. Jeden pośrodku wielkiej, zimnej galaktyki.
– Wierzy pan w miłość? – zapytał tak cicho, że może mi się wydawało.
– W nic nie wierzę.
W jednej sekundzie niebo rozstrzeliło się feerią barw. Północ, pomyślałem. Huk, okropny huk. Jak karabiny. Jak bombowce. Ale obok mnie już nikogo nie ma. Ciemność co chwilę gasnąca w czerwonym blasku. Patrzę pod nogi. Na śniegu leży zamarznięta jaskółka.

Katarzyna Orzeszek– pochodzi z małej mazowieckiej wsi, pieszczotliwie nazywanej „Końcem Świata”. Debiutowała na łamach pierwszego numeru „Składki”. Kocha poezję i wschody słońca. Do tworzenia inspirują ją  ulotne emocje i gra światła.