Jeszcze przed wschodem słońca, przed pierwszą trzeźwą myślą, ostatnim słowem ze snu i wyostrzeniem wzroku –
już budzi się. Wypada jak kamień z nocy – w dzisiaj, prostuje senne cielsko i stawia
krok
po kroku.
Ubiera się. Znajduje na ślepo okulary, wciąż jeszcze całkiem zbędne dla zamglonego wzroku i dla zamglonych myśli. I tylko stary nawyk unosi go ze sobą. Więc daje się tak ponieść z pokoju do pokoju, z drzwi do drzwi, z progu na próg i od domowej ciszy do ulic i hałasu, w zimowy, szary świt. Już siódma, ranek. Biedny – bo biegnie na przystanek i nawet nie ma czasu, by przysiąść i zapłakać.
Więc nieskażony myślą, wczorajszy, z suchym okiem, wędruje prostym krokiem przez całą resztę życia. Po drodze: Jan, kolega, poznany w czasach szkolnych, od dawna niewidziany. Nie poznał go. To szkoda, choć całkiem zrozumiałe, a zwłaszcza o tej porze. I dalej: praca. Niezła, bo ważne, że z niej może jakkolwiek żyć i przy tym po drodze nie zwariować. Pół doby i spokojna, bo pusta głowa. Potem jak z domu, tak od nowa – ta sama droga z pracy, niezmienna, bo już znana. Wieczorem odwiedziny u matki, bo bądź co bądź, wypada ją odwiedzać. A ona – jak to mama, co tydzień o tym samym, bo zwykle siedzi sama, to samo opowiada i pyta: czy coś jeszcze? gdy znów podsuwa talerz bez żadnej odpowiedzi, a on się wgapia w wiecznie włączony telewizor i tylko kiwa głową. Godzinkę, dwie tak siedzi i wreszcie: znów do domu. Bez zdziwień, rewelacji, poruszeń – aż do siódmej.
Siódma, wieczór. Czas kolacji. Najwznioślejsza pora doby, choć z początku – niepozorna. Na kolację – ot, makaron, z sosem takim, jaki zrobi, gdy przeszpera już lodówkę i zobaczy, co w niej trzyma. Ale zawsze go zaczyna
od cebuli.
Ach – cebuli.
I cebulą rozpoczyna oraz kończy ten rytuał.
Sięga po nóż, już cebulę dzielnie kroi; i przebija się przez warstwy, jakby im nie było końca; a spod każdej z nich wypływa
kwaśna łezka.
Opłakuje:
że nie ujrzał
wschodzącego późno słońca,
że sen urwał wpół, że nigdy
już nie dośni go do końca,
że znów ślepo – w ciemny ranek
z ciemną głową, ciężkim krokiem –
szedł w milczeniu.
Że przyjaciel
niewzruszonym, pustym wzrokiem
mógł mu spojrzeć prosto w oczy,
jakby nic nie rozpoznawał.
Że
z widzianą w każdy piątek, regularnie, jak należy,
ukochaną
starą
matką –
nie zamieni szczerze słowa,
a jej: puszcza mimo uszu;
że tak wiedzą i hałasem
ciąży mu bezmyślna głowa
i że jutro –
że od nowa
wszystko zacznie, tak, jak dzisiaj,
i że noc znów taka
sama. I że on jest sam –
niezmienny.
Opłakuje:
ciszę nocy.
Pustkę domu.
Śmieszność swoich
łez – wylanych nad cebulą
i cebulą wyciskanych.
Oraz to, że nie ma komu,
nie ma po co, nie ma kiedy,
troszczyć się o jego żale,
nazbierane tak wytrwale i tak skrzętnie przez pół doby,
przez ten długi, ciężki, ciemny, nudny dzień,
aż do wieczora.
Do końca dnia.
Kolacji.
Już.
Minuta mija.
Spada nóż
i spada łza
Ostatni raz.
To olej skwierczy.
Mija czas
na żal i gniew, i każdą myśl,
zamkniętą szczelnie do wieczora,
schowaną na dnie serca, głowy
i wreszcie uwolnioną łzami.
Do czosnku,
grzybów,
pomidora,
dodaje jeszcze sos sojowy.
I sypie hojnie: sól, pieprz… co tam odnajdzie w szafce z przyprawami.
Podsmaża ładnie na patelni, wlewa śmietankę, łychą miesza;
jest schludny: co ubrudził, myje; a co już umył, to odwiesza.
I w międzyczasie ugotował, czy przegotował swój makaron, i już nie czeka, aż wystygnie, bo na to nie ma cierpliwości, i nie ma czasu, i ochoty. Nakłada sobie pełen talerz, chociaż nie czuje apetytu. Je szybko, bo ma jeszcze pełno i makaronu, i roboty; i pełne ręce, pełen etat; a brzuch, mieszkanie, serce – puste.
I wyszło dobrze.
Nie za ostre.
Nie przesolone.
Nie za tłuste.
I jeszcze tylko straszna cisza dudni mu w uszach jak szyderstwo, kiedy dojada i dopija, i patrzy tępo na dno szklanki. Nareszcie wstaje od stolika. Włącza muzykę. W tle przygrywa playlista z lat osiemdziesiątych, a za oknami gasną światła i zasuwają się firanki. I on zasuwa, gasi, łazi chwilę bez celu po mieszkaniu, bardzo przestronnym dla jednego nieruchliwego domownika (bez zwierząt, gości, bez znajomych).
Wzdycha i wraca do stolika.
Przed snem przegląda wiadomości, bo woli wiedzieć, co się działo, a do snu nie iść z pustą głową i niezajętą niczym myślą – bo kto wie, na co taka spełźnie i jakie sny się z takiej przyśnią, i jakie z jawy – ze snu przyjdą.
Choć nadal
jedna – niestrącona wieczorem łezka krąży w oku,
jak sekret skryta pod powieką, ale bolesna tak jak drzazga.
Może wypłynie, kiedy w mroku wspomnienia z ranka mu się przyśnią,
i gdy rozumem znowu wstrząsną przedziwne dobre i złe sny.
Nie znalazł nadal antidotum na zmory dzienne.
Jeszcze zdąży.
Ale dziś dzień jak rok mu ciąży – tak pusty, prosty, długi, zły.
Opada głowa i powieka. Zmęczoną twarz spowija cień.
Niech trwają sny, nim dzień je przerwie.
I niech przez noc się leją łzy.