Cirque dusoleil, ale słońce jest we lwie / Bartek Dołotko

i wiesz / jeśli świat / skończył / się / sekundę / temu / to chcę / naprawdę / chcę / żebyś była / ostatnim zapachem / jaki będę / pamiętać
Zuzanna Pajowska1

To jest chyba tak, że gdy szykujesz się na katastrofę – ale tak naprawdę mocno się szykujesz, to znaczy rozliczasz każdy najmniejszy rachunek (z napiwkiem), przepraszasz za wszystkie nietrafione słowa (również za ślepaki), czyścisz skrzynkę mailową (do cna, odpisujesz na 40% zniżki w Coście) – a ta katastrofa się nie wydarza, to jest tak właściwie gorzej.

To nie jest też tak, że chcę, żeby świat się skończył. To zwyczajnie kwestia podjęcia przygotowań do czegoś, co rok w rok zdaje mi się – więcej, do czegoś, co z pewnością jest co najmniej prawdopodobne. Można by zarzucić mi regresywność myślenia, że to naiwne, że utożsamiam koniec roku z końcem świata, że rok jako jednostka czasu to wyłącznie konstrukt, że mam paranoję – otóż być może, w odniesieniu do każdego z powyższych, ale nic nie poradzę na intuicyjne, kiełkujące gdzieś w korytarzach otrzewnej podejrzenie, że tym razem: to jest to. Zawód jedną katastrofą–niewypałem potrafi nieść za sobą poważne konsekwencje emocjonalne – po 26 sylwestrach zaczynam obawiać się, że do trzydziestki będę wrakiem.

Nie wiem, skąd to się bierze. Wyczytałem gdzieś, że jedną z fundamentalnych myśli buddyzmu jest bezwzględna, nie uznająca roztrzepania gotowość na śmierć – że niezależnie od czasu, miejsca i okoliczności powinno się być gotowym na zgon, żeby nie dać się zaskoczyć. Że powinno się żyć na tyle harmonijnym życiem i rozliczać bieżące sprawunki z na tyle konsekwentną uważnością, żeby móc pomachać wypełnioną obiegówką na przywitanie czegokolwiek, co po ciebie przyjdzie. Ja sam buddystą nie jestem, ale może to coś podobnego. Tak właściwie nie jestem jakkolwiek religijny – jestem za to praktykującym prokrastynatorem, więc oczywiście nie domykam spraw tak szybko, jak się otwierają, uchylają czy rozszczelniają. Zawsze czekam do końca roku, żeby w mniej więcej miesiąc wyczyścić konto. W grudniu moje życie towarzyskie nabiera kolorów – rozgrzane do czerwoności przeprosinami i tłumaczeniami.

Mama powiedziała mi ostatnio, że dzieci chłoną najwięcej bodźców, zanim ukończą trzeci rok życia. Nie mam pewności, ale podejrzewam, że leżąc gdzieś w łóżeczku, odstawiony na chwilę z myślą o plecach mojej mamy, czteromiesięczny ja mógł zasłyszeć, czy to w rozmowie, czy to w telewizji, że świat się zaraz skończy, i że wykończy go y2k. Że świat zgaśnie w mgnieniu oka, rozświetlany jedynie wściekło desperackim błyskiem fajerwerków, które skończą obwieszczać katastrofę, gdy ostatnie ognie stracą zapał w okolicach Alaski. Że taki ja, nie rozumiejąc jeszcze ani słowa, zdeponował z tyłu głowy ten obrazek Alaski jako ostatniego rezerwatu sztucznych świateł, przez co ja aktualny szykuje się co roku na zaległy koniec świata, po czym spędza każdy styczeń tłumacząc, że to rozstanie w danym momencie ubiegłego roku było jednak definitywne.

***

Byłem w kropce, gdy padło, że sylwester będzie cyrkowy – klaunem być nie chciałem, bo to zdarza mi się i zbyt często, i w zbyt banalny sposób (smutny klaun? bądźmy poważni). Poza tym, jako facet, byłem pewien, że wszyscy faceci będą klaunami – a szczególnie ci straight, zaciągnięci na imprezę przez swoje dziewczyny, zmuszeni do minimalnego wysiłku i pomalowania sobie twarzy białym pudrem i farbami w dwóch kolorach, a to i tak w porywach, z dobrodusznej chęci niesprawienia przykrości swoim porządnie przebranym partnerkom.

Byłem więc w kropce, bo na niewiele więcej było mnie stać. Mistrzem ceremonii à la Hugh Jackman w The Greatest Showman być nie chciałem, żeby nie górować zbytnio nad pozostałymi cylindrem (180 cm wliczając cylinder, ale chodzi o implikacje, nie o biologię). Nie chciałem być akrobatą, bo mojemu ciału trochę brakuje do optymalnej aerodynamiki. Zaliczywszy w życiu jedną wizytę w cyrku, i to w wieku 7 lat (gdy węzły nie były już aż tak chłonne), nie miałem pojęcia, co począć. Aż zostałem w końcu oświecony przez przyjaciółkę refleksem światła odbitym przez talerz, na którym, jak się okazuje, cały ten czas leżał pomysł oczywisty – lew.

Lew został mi zaserwowany jako oczywisty, bo sam jestem lwem. Najgorszym rodzajem, z połowy sierpnia – nie wiem, na ile moja prywatna systematyka pokrywa się z oficjalnymi(?) systematykami zodiakalnymi, ale połowa sierpnia, bezlitosna w ostatnich przypływach sił upalnego słońca, zawsze wydawała mi się najbardziej esencjonalna, również w nasileniu lwiego temperamentu. Znając mnie, i znając inne lwy z tego samego miotu.

Pojechałem więc na sam koniec świata – Ursus zdał się być zaskakująco blisko Alaski – i kupiłem go: jednoczęściowy kostium lwa. Wyrok w zawieszeniu: 100% poliestru w przestrzeni pełnej pogubionych oddechów pozostałych przebierańców, ale przynajmniej wiedziałem, że nie mierzę się z perspektywą makijażu płynącego w pełni sił przez moją twarz (smutny klaun, a do tego przegrzany? bądźmy poważni). Jedyną wadą okazał się kaptur ze zrozumiale nierealistyczną głową lwa, ale to tym lepiej, bo nie będzie mnie przynajmniej kusić, żeby pomnożyć wyrok i zaciągnąć go na głowę, jak trofeum z upolowania resztek wypłaty. Kto pożarł kogo, gdy przytykałem kartę do czytnika?

Impreza jak cyrk dosłowny i w przenośni – oczywiście pełna nieprzećwiczonych numerów, nieprzepróbowanych tekstów i niewypowiedzianych napięć. W takich warunkach prawie każdy, a przynajmniej każdy, kto pije „po sylwestrowemu”, jest akrobatą z aerodynamiką mierzoną w promilach, każdy próbuje swoich sił jako mistrz ceremonii, czy to brylując, czy przyciągając reflektory wymownym pustelnictwem. Kanapa jako ring, kuchnia jako trapez – do łazienki na backstage, potem znowu kolejny skok przez obręcz. Podpaloną lub nie, i tak można się sparzyć.

Ja byłem czymś na przecięciu wszystkich archetypów – zazwyczaj bywam pijawką, wyjątkowo niescenicznym stworzonkiem, które przysysa się do kogoś i nie puści, dopóki się go nie strzepnie. Tym razem przyssałem się do dwóch klaunów (wiem, niewielkie to zawężenie), J. i K., którzy mieli ten sam mejkap, te same kurtki, a ich imiona kończyły się na tę samą sylabę (wiem, niewielkie to zawężenie). Warzyłem sobie piwo i spijałem z ich dzióbków ile mogłem, trochę z potrzeby towarzystwa, trochę ze szczerej sympatii. W trójkę, zakutani w pościel z papierosowego dymu na tarasie domu, w którym rozgrywała się impreza, wyglądaliśmy jak czyjś gorączkowy sen: oni dwaj, wystarczająco podobni, żeby przyprawić o ciarki, i ja, w kostiumie lwa, z narzuconymi niedbale butami ledwo mieszczącymi wyglądające jak nieodratowane po wypadku samochodowym lwie łapy i kurtką, zza której kołnierza wystawał martwy, ale niezawodnie czujny lwi pysk. Obgadaliśmy tak, nie marznąc ani przez chwilę, wszystko i wszystkich, aż w końcu wybiła północ i przypomniałem sobie, że jest to być może ostatnia nocka spędzona w świecie takim, jakim go znam. Dlatego, gdy wszyscy pospieszyli w stronę rozpalonego chwilę przed odliczaniem do katastrofy ogniska, ja powędrowałem na werandę, której daszek, w nocy podparty blaskiem lamp, de facto zaprzeczał swojemu przeznaczeniu – w ciągu dnia chronił przed światłem, teraz przyciągał nim zdezorientowane alkoholem ćmy, takie jak ja, mierzące się ze swoimi własnymi promieniami na końcach tuneli.

Ściągnąłem kurtkę i położyłem ją na schodkach, po czym usiadłem tuż obok niej – byłem przegrzany, ale potrzebowałem towarzystwa. Zawsze w sylwestra daję sobie mniej więcej półgodzinny margines błędu, zanim osądzę, że świat jednak zdecydował się nie zwijać danego roku. W przeciągu tych trzydziestu minut zazwyczaj dzwoni do mnie mama – najczęściej jako pierwsza – i babcia. Te dwa telefony zakotwiczają mnie co roku w pewności, że jednak będę musiał zamówić ubera i obudzić się następnego dnia, który i tak zawsze sprawia wrażenie, jakby wszystko dookoła zmroziła ciemność niewystarczająco perspektywicznego programowania.

Po chwili wstałem, żeby wyprostować stawy i nerwy. Stałem tak jak kołek, jak maszt bez chorągiewki, któremu trochę brakuje do bycia metaforą. Zadzwoniła w końcu mama, cień zawodu zaczął subtelnie pełzać po polerowanym co roku przygotowaniu na najgorsze. Ale babcia – babcia nie dzwoniła, nie wiedziałem, czy zachłyśnięta snem, czy rozkojarzona kontekstem. Spróbowałem więc zadzwonić, żeby dopełnić rytuału, ale gdy nie odebrała trzeciego telefonu 28 minut po północy, mój puls, nieco zdezorientowany, zaczął odczuwalnie tańcować, co prawda nie do rytmu cyrkowej muzyki, którą ktoś z przewidywalnym poczuciem humoru puścił przy ognisku, ale wciąż w zawrotnym tempie. Czyżby to miało jednak nastąpić? Czyżby te wszystkie wątpliwe etycznie wiadomości, wysłane przez
wcześniejszych trzydzieści dni, miały okazać się słuszne?

Przysiadłem z powrotem na schodku, układając się tak, żeby kość ogonowa i ogon rzeczywiście dyndający u zwieńczenia moich pleców przywitały nieuniknione w jak najwygodniejszym ułożeniu.

I wtedy dostałem smsa od ciebie. Z życzeniami, pierwszy raz.

***

Nocny wybrał sobie najgorszy możliwy czas, żeby nie przyjechać. Wróciłem do domu uberem, zapłaciłem mniej więcej tyle, ile wydałbym następnego dnia na obiad w lokalu, który nie szanuje swoich pracowników.

W następnych tygodniach zapadłem na gorączkę – mało, na malignę jak żywcem wyssaną z powieści Dostojewskiego. Świat miał skończyć się akurat wtedy, ale tak wyszło, że Alaska mogła odetchnąć.

Świat miał się skończyć akurat wtedy, a moje ciało zareagowało alergicznie na jego ciągłość.

1 Zuzanna Pajowska, WHEN I LOST MYSELF THE ONLY SCENT I COULD SMELL WAS YOU, https://pracownia.ast.krakow.pl/when–i–lost–myself–the–only–scent–i–could–smell–was–you/ [dostęp: 22.03.2025].

Bartek Dołotko – pisze różnie, zinuje, robi doktorat. Znajdziecie go pod adresem: https://linktr.ee/bartek_dolotko.