Czkawka / Magdalena Hirsch

Nie ma żadnych białych królików, a nawet gdyby były – miałyby czerwone oczy i zawroty głowy od eksperymentów, które na nich przeprowadzamy. Nikt cię nie poprowadzi; nie ma już nawet pokus, żeby za kimś pobiec. Stoisz przed wyborem sama jedna, a ten wybór powtarza się w nieskończoność – codziennie na nowo musisz decydować, czy zajrzysz na drugą stronę lustra.

– Mówię panu, najlepsze lustra weneckie, nigdzie pan lepszych nie kupi. 

– Czy aby na pewno? Nikt mnie nie zobaczy?

– Niech pan na siebie spojrzy. Kto by chciał pana zobaczyć? Nudy. 

Podwieczorek się skończył, herbata wystygła, a dorastanie to mierzenie się z poczuciem winy, które rośnie nie przez ciastka, tylko na widok smutnych starszych ludzi i bezdomnych kotów. Odbijasz się w witrynie, jesteś przezroczysta i wszystko przez ciebie przechodzi, i nic nie zostaje na zawsze – oprócz tych wyrzutów i wstydu, że jesteś człowiekiem, a nadal nie wiesz, co to znaczy.

– Co? Powtórzy pani, bo ja nie dosłyszę.

– Mówię, że nie mogę się skupić na rozmowie z panią, bo w tym pleksi odbija się moja twarz i czuję się, jakbym gadała do siebie.

– Nie, nie, mi nie przeszkadza to pleksi, ja po prostu nie dosłyszę, musi pani mówić głośniej. 

Mama czytała ci kiedyś baśń o małej królewnie, która lubiła chodzić nad leżące nieopodal zamku jezioro. Zawsze przeglądała się w jego tafli i widziała nie tylko odbicie swojej buzi, ale i drzewa rosnące pniami do góry, chmury zawieszone nisko w powietrzu i ważki, które przemykały jak diabełki. Pewnego dnia powietrze było czyste i lekkie jak witraże. Gdy słońce stanęło w zenicie, królewna za mocno wychyliła się nad powierzchnią jeziora i wpadła do wody. Bardzo ją zdziwiło, że prawie nic się nie zmieniło – drzewa, chmury, ważki i jezioro wyglądały tak samo. Na brzegu jeziora siedziała dziewczynka w wieku królewny i wpatrywała się w nią, krzywiąc twarz od białego słońca. 

W tym momencie zawsze kazałaś mamie przerwać. Nie obchodził cię ciąg dalszy, bo nie wierzyłaś, że granicę lustra można tak łatwo przekroczyć.

– Chwila, przejrzę się tylko. Krzywo pomalowałam usta, patrz.

– Ja nic nie widzę.

– Bo patrzysz na mnie, spójrz w odbicie.

Szłaś kiedyś z młodszym bratem, wracaliście z kina z jakiejś bajki. Było już ciemno i latarnie wzdłuż chodnika świeciły mdłym, żółtym światłem. Wasze cienie ciągnęły się po chodniku, a brata strasznie rozbawiło, że cień jest taki długi i chudy. Młody śmiał się, że ma nogi jak kolumny, stawiał stopy szeroko i wysoko podnosił kolana.

– Dobrze… A miał pan kiedyś tak, że patrzył pan w lustro i wstrząsało to panem? Ta świadomość swojego istnienia, rozbitego na dwa?

– Mam tak za każdym razem.

Śniło ci się, że szłaś po parku i nagle z krzaków dzikiej róży wyskoczył biały królik we fraku. W łapce trzymał zegarek, który zwisał z łańcuszka; królik jęczał, że się spóźnicie. Biegłaś za nim i dyszałaś triumfalnie, bo wszystko było tak, jak powinno być. Skądś spadałaś, zjadłaś ciasteczko, wypiłaś dziwny płyn ze szklanej butelki i w końcu trafiłaś na podwieczorek. Herbata dymiła z imbryczków, pączki pachniały lukrem, było kolorowo i wesoło, a Kapelusznik zaprosił gości do stołu. Zamiast talerzyków leżały na obrusie małe lusterka. Wszyscy pochylili głowy i utonęli w swoich odbiciach.

Magdalena Hirsch – rocznik 2002, studentka Sztuki pisania na UW. W wolnym czasie prowadzi instagramowy profil z intelektualistycznymi obrazkami, słucha Maanamu i odwiedza stołeczne kina studyjne. Publikowała w magazynach „Tlen Literacki” oraz „zakład.magazyn”. Można ją znaleźć na Instagramie na koncie wawer_intellectuals.