Z księżycem można być nieszczęśliwym, gdy brakuje ciebie
stoisz, Joanno, u jego boku.
kieliszek delikatnie chyli się ku ziemi,
jeszcze chwila, a pierwsza kropla spadnie na parkiet.
(podobno, tak podsłuchałem,
od dwóch miesięcy nie pijesz alkoholu.
szkoda, że zarumienione policzki
i drżące usta mówią same za siebie.)
pozwalasz obejmować się ciaśniej,
pewniej, niż kiedykolwiek ja cię trzymałem.
mam wrażenie, że to pewna gra pozorów,
w końcu kochasz wzniosłe gesty –
dlatego za podstawkę pod kubek
służy ci wydanie listów Miłosza i Gombrowicza.
wzrokiem suniesz po sali,
jakbyś starała się upewnić,
że każdy widzi twoją rękę na jego ramieniu,
jego dłoń na twojej skórze,
jego spojrzenie na twoich piersiach.
w co teraz wierzysz, Joanno?
zawsze mawiałaś, że świat jest taki pusty,
więc chwytałaś się wszystkiego:
Boga, pieniędzy, poezji, znowu Boga.
zgadując po pozie: teraz wierzysz w lustrzane
odbicie i naciąganie zmarszczek opuszkami.
kim jesteś teraz i w co JA mam wierzyć?
w tę białą sukienkę, której ramiączka odważniej
zsuwałaś, ślady stóp pozostawione na piasku,
czy w sznur czarnych pereł zdobiących szyję?
czas, który nam pozostał,
staje się coraz bardziej nieuchwytny.
słyszę, jak zegar wybija dwunastą,
gdy niemal go całujesz.
chrząkam. tak bardzo chciałbym mieć odwagę
przejść, szturchnąć niby przypadkiem
i obdarzyć cię najbardziej obojętnym spojrzeniem.
(proszę, przypomnij sobie wtedy tamtą zimę. niech
skóra parzy chłodem wieczorów,
fałszem wielkich obietnic, dotykiem nagich ciał,
zamianą nocy we dnie.)
wpycham niedbale papieros między wargi
i cicho mamroczę:
„marny wieczór”
czy marzysz o mnie czasem, Joanno?
czy przypadkiem wymawiasz moje imię?
myślę o tym dłużej i dochodzę do wniosku,
że pewnie zamykasz się w ciemnym kącie łazienki,
a na sobie pozostawiasz puls ciepłej
wody oraz lepkie uczucie mydła na łokciach.
o, pani, panienko!
zerknij ty na mnie jeszcze chwilę,
przykucnij nad wyginającym się pod bólem ciałem.
szepnij ostatni raz do ucha,
tak teatralnie, że usłyszą nawet kochankowie
ukryci w skrytce na miotły:
„tak, znacznie bardziej wolę północ.”
skoro jednak tak ze mną pogrywasz,
przełknę ostatni łyk szampana,
który nawet nie może równać się
ze smakiem słonego potu
i
i wyjdę.
już, zaraz… i zapomnę.
zabarykaduję drzwi w mieszkaniu,
choć wiem, że i tak nie będziesz próbowała mnie znaleźć.
nieszczęścia życzę tobie, twoim wysokim obcasom,
psu wiszącemu nad obojczykami
i księżycowi, co spisywał naszą historię.
bo, Joanno, skoro było mu dane poznać gorąc słońca,
też nie uchyliłby się pod marnymi gwiazdami.
II
to był maj,
bo przy drodze kwitły już bzy.
ich purpura przypominała mi o fioletowych potokach pędzących na wzgórzach między
obojczykami. przypominałaś wielkie, niezdobyte dotąd góry.
nic więc dziwnego, że tak łatwo udało mi się pod nimi upaść.
wysokie szczyty kolan
i doliny w tyle pleców –
miejsca, gdzie lód taje w jezioro.
już złoty cios trafił w cherlawe ciało
i leżę gdzieś daleko,
leżę gdzieś nisko.
przy kresie westchnienia
staram się odwzorować tamtejszy wieczór: smak twoich dłoni, zwiewny materiał
sukienki, wysoko upięte włosy.
chyba uciekłaś gdzieś daleko,
gdzieś, gdzie nie odważyłbym się udać sam.
Zuzanna Sierleja – już niebawem studentka pierwszego roku filologii polskiej na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pochodzi z miejsca, które – ku jej rozczarowaniu – prawdziwie raczy swym pięknem wyłącznie latem. Wiadomość od Zuzi? Doceniajmy twórczość Jonasza Kofty!