Gorszy dzień / Piotr Machajek

Żeby zrozumieć gorszy dzień Marii, należy wyobrazić sobie białą kartkę: oto nasza carte blanche. Naiwnie byłoby sądzić, że kartka każdego wygląda tak samo – w przypadku jednych jest ona niemiłosiernie pognieciona, papier innych mokry jest od łez. Jeszcze inni sprzedają część tego, co mają, by zalać pozostałości alkoholem lub skręcić sobie papierosa albo coś fajniejszego. Są tacy, którzy uparcie zapisują na swojej kartce sprawy z przeszłości i nie pozostaje im już nawet skrawek na teraźniejszość. Niektórzy dawno już zastąpili papier chmurami i dyskami, choć trudno orzec, z jakim skutkiem.

Niezależnie od tego, jak z tym problemem radzą sobie inni, kartkę Marii w jej gorszy dzień należałoby – z samego rana bądź nieco później, choć raczej nie po południu – przepuścić przez niszczarkę. Owszem, rodzina Marii zdaje się czasem widzieć rozdrabniany papier. Również czasami, przy odrobinie szczęścia, uratują kawałek postrzępionej kartki; często jednak sztuka ta się nie udaje. Wzdychają wtedy, chwytają za przygotowane zawczasu nożyczki, wycinają kawałek tego, co miało być dla nich nową szansą i, mimo upływu czasu, wciąż targani emocjami, dzielą się z nią swoimi równiutko podzielonymi fragmentami. Kiedyś, w czasach złudnej nadziei, próbowali kleić ścinki rozmiarów płatków śniegu taśmą lub klejem. Po pewnym czasie, tak jak wielu przed nimi i wielu po nich, zrozumieli, że niszczarka-choroba nie tnie kawałków na pół, a szatkuje je w sposób niesklejalny i nieodwołalny, wciąż jednak oferując nową kartkę z początkiem kolejnego dnia. 

Widzieć nie znaczy jednak to samo, co przewidzieć. Przewidzieć gorszego dnia nie sposób – choćby niejasnego przeczucia bądź rozumnej metody pozbawiona jest nawet Maria – ostatecznie kiepskie samopoczucie jest jej prawem, przywilejem, czasem nawet obowiązkiem, w oczach innych zaś często domyślnym i docelowym stanem ciała i ducha. Po to w końcu stwarzamy normy i porządek, by ich przekroczenie musiało się wiązać z konsekwencjami. Dlatego Maria, kogo byśmy nie spytali, cierpi na pewno. Chyba że spróbowalibyśmy zasięgnąć języka u samej zainteresowanej, lecz ta ewentualność nie ma w zwyczaju się narzucać – raczej czeka w kącie, aż ktoś na nią sam wpadnie. 

Tamtego przedpołudnia zadawanie jakichkolwiek pytań było zbędne. Około godziny dziesiątej, przez chwilę zbiorowej nieuwagi, dzień Marii powrócił do punktu wyjścia bądź przemknął w mgnieniu oka ku końcowi. Żaden z domowników nie potrafił powiedzieć, co właściwie się stało: czy to duch osłabł, czy dały się we znaki odwieczne braki pewnego neuroprzekaźnika, czy też kanapka bezładnie obsmarowana dżemem dostarczyła Marii za dużo cukru. Niezależnie od domysłów i hipotez, padła na łóżko i zasnęła: prostopadle do łóżka, z głową wciśniętą w kołdrę, jakby położył ją strzał w tył głowy. Podobnie zdało się też synowi – że raczej w ramiona śmierci wpadła, niż w objęcia Morfeusza. Z drugiej strony trudno mu było powstrzymać  pobłażliwy uśmiech, widząc jej nogi, od kolan w dół zawieszone w powietrzu, ze stopami podrygującymi niespokojnie, lecz nie na tyle, by zrzucić ciężar gumowych klapków. Wszyscy jednak zgodnie stwierdzili, że poprawianie pozycji ciała niesie ze sobą pewne ryzyko, a budzić tym bardziej nie warto – czyż nie zdarza się nam wszystkim uciekać w sen z błahszych powodów? Bliscy, mijając pokój Marii, podskórnie czuli, że sami w podobnej sytuacji, bez żalu, przespaliby cały dzień. 

Koło południa, w porze kolejnych proszków-groszków, obowiązek przywrócenia Marii do życia przypadł mężowi. Nie szkodzi, że wielu z nas obca jest przyjemność budzenia własnej żony – wizja ta i tak na nic by się nie zdała. Na pewno większość potrafi natomiast przywołać obraz policjanta budzącego bezdomnego na dworcu: gotowe, Maria już nie śpi. 

Relacja tych dwojga także przeszła przez niszczarkę, lecz w tym wypadku w ruch poszły całe, w dużej mierze zapisane, stronice. Maszyna poruszała się inaczej – powoli, za to z większą pieczołowitością, jakby na jeden dzień wspólnego życia przeznaczono nie więcej i nie mniej, a właśnie jeden obrót. Tak, by oboje mieli czas przyjrzeć się dokładnie. Tak jak w przyjaźni, mogącej być początkiem i zwieńczeniem małżeństwa, niełatwo wskazać kolejne punkty w narracji, tak i tu trudno powiedzieć, kiedy obecność niszczarki zaczęła rozdzielać ich, z założenia wspólną, drogę. Za pierwszy godny odnotowania moment można uznać przeprowadzkę do oddzielnych pokoi. Maria rzekomo chrapała i to nieznośnie. Dzieci i bliższe otoczenie ze zrozumieniem przyjęli tę zmianę, choć każdy wtajemniczony w życie domowe wiedział, że zbolały warkot dobywał się co noc z trzewi zarówno jego, jak i jej. Czasem synom, snującym się późną nocą po mieszkaniu, zdawało się, że jej mąż, a ich ojciec, gromadzi w sobie energię z każdego punktu ciała, począwszy od palców u stóp, by wydać z siebie charkotliwą skargę na to, że sen nie przynosi ukojenia. 

Po zażyciu leków, które zasadniczo pomagają, Maria i tak obija się o ściany: zagubiona wewnątrz własnego umysłu i w pozornie poznanym od podszewki mieszkaniu, emanuje desperacją, równocześnie absorbując ją z otoczenia. Na ratunek przychodzi myśl o czynności od dawna wnoszącej odrobinę jasności: sprzątaniu. Sprzątanie, porządkowanie, przeglądanie, wertowanie, układanie, składanie, rozprawianie się – nawet w dni takie jak ten, kiedy Maria myli poranek z wieczorem, bez trudu odnajduje w swoim arsenale nowe słowo – nowy sens starych, powtarzalnych i z rzadka zasadnych czynności. Sama idea podjęcia się trudu uporządkowania spraw i przestrzeni domowej napawa ją optymizmem. Nieco skoczniejszym wybiciem z lewej, mocniejszej, nogi otwiera odpowiednią szafkę i, mimo ambitnych planów, wyciąga zaledwie jedną nawilżaną chusteczkę. 

Domownicy dookoła wiedzą, jak złudną nadzieję daje widok Marii, z braku alternatyw eksplorującej rolę gospodyni domowej, a mimo to w wyobraźni każdego z nich kilka ścinków poszatkowanej kartki Marii na nowo przeistacza się w malutki, lecz niepodważalny w swym rozmiarze, kawałeczek papieru. 

Tak oto duch aktywności zostaje uosobiony przez nasączoną ściereczkę szorującą szafkę w korytarzu krótkimi, pozbawionymi płynności ruchami. Nie na długo – Marię wciąga jak czarna dziura schowek – coś w rodzaju jej małego królestwa. Metr na trzy, pralka i szafki po sam sufit, a na półkach – pudełka, pojemniki, woreczki i przegródki. W takim miejscu szufladkowanie staje się cechą umysłu jasnego i rozsądnego.  

Człowiek, z jakiegoś powodu, nie wytrzymuje zbyt długo w raju: również Maria po chwili porzuca zapalone światła wraz z rozproszonymi parafernaliami i wyrusza na poszukiwanie nowego porządku gdzie indziej. Syn zastaje matkę przycupniętą w kącie salonu – stwarzane przez nią wrażenie przejściowości jest jej cechą stałą. Wszelkie plany, nawet te pieczołowicie ułożone w głowie, nie znajdują odzwierciedlenia w postawie i zachowaniu ciała, dlatego domownicy nierzadko znajdują Marię zgiętą pod kątem czterdziestu pięciu stopni nad gazetą, myjącą wieczorem zęby z kubkiem kawy w lewej dłoni czy pochylającą się nad laptopem w rękawiczkach kuchennych.

– Co robisz? – pyta syn, w teatralny sposób unosząc stopy nad rozwianymi papierami, koszulkami, teczkami i segregatorami. 

– Porządki, porządkuję tu trochę. – Maria jakby wyczuwała, że im mniej powie, tym pewniej zabrzmi jej odpowiedź.

– To widzę, ale po co znowu przekładasz te papiery? 

– Dla porządku, by je tu trochę ogarnąć. Jakbym ich potrzebowała. 

– Potrzebowała? Do czego? – Odbywał już wielokrotnie tę rozmowę, lecz niezmiennie był zaskoczony. – Może kryła się jakaś forma miłości w jego szczerej i na nowo przeżywanej konsternacji wobec sytuacji boleśnie powtarzalnej. W końcu Maria za każdym razem czuła sens swoich działań.

– No jakbym miała ich użyć, coś sobie przypomnieć, czy gdzieś się zalogować…

– Zalogować? Gdzie? – Choć miał cierpliwy głos, to czuł, że wymierza jej kolejne razy, powtarzając jej odpowiedzi w formie pytań. Zrozumiał, że odwoływanie się do tego, co dzieje się obecnie w jej głowie, donikąd ich nie zaprowadzi. Miał do wyboru odwieść ją od maniakalnych porządków bądź uznać, że jest to taka sama forma spędzania wolnego czasu jak czytanie czy oglądanie seriali. Mąż Marii uwolnił go od konieczności zastanawiania się nad tym problemem, ogłaszając sucho, że nadeszła pora obiadu, lecz dziś zjedzą we dwójkę, gdyż on sam nie jest głodny. W dni takie jak ten posyłał cierpliwszego z natury syna na pierwszą linię, a sam szukał schronienia w swoim pokoju, w złudnej nadziei, że tym sposobem będzie w stanie zagłuszyć dźwięk powolnych obrotów niszczarki. Wtedy jednak machina wydawała się przenosić do środka jego głowy, gdzie powolnemu poćwiartowaniu ulegały ich wspólne wspomnienia wyjazdów, nocy pod jedną kołdrą, popołudni spędzanych na tarasie – wszystkiego, co nie zatarło się jeszcze w pamięci prawie trzydziestu lat wspólnego życia. Wiele znanych nam historii w banalny sposób wskazuje na pokrewieństwo, a przynajmniej bliskie sąsiedztwo, uczuć pozornie skrajnych: miłości oraz nienawiści. Zemsta, zawiedzione nadzieje, złamane serca, ból straty napędzają szaleńcze przeskoki z jednego bieguna na drugi. On sam podróżował w jedną stronę, od uczucia względnie bliskiego miłości do czegoś bardzo bliskiego nienawiści, niezdolny jednak do ostateczności. Być może zabrakło mocnego motywu – mąż czuł się po prostu w jakiś sposób oszukany. Żadna loteria, w którą grają ludzie, nie przewiduje kar dla niewygrywających losów. Choć nigdy, nawet w swojej głowie, nie wypowiedział pragnienia, by Maria i problem dołączony do niej w pakiecie zniknęły, to również ani razu, odmalowując swoją spokojną starość przed dziećmi, nie użył liczby mnogiej, co, niestety, nie było w stanie umknąć ich uwadze. 

Gdy ojciec zapadał się w głąb przeszłości, która jawiła mu się, tak jak i przyszłość, w coraz ciemniejszych barwach, ich syn powoli dzielił posiłek i milczenie z Marią. Gdzieś w połowie dostrzegł, że ją traci: tkwiła podparta na lewej dłoni, w której wciąż trzymała widelec i zdawała się być gotowa do snu.

– Mamo… Skończ jeść albo nie kończ, jeśli nie masz ochoty, i idź się połóż.

– Tak, ta… kończę, dojem to. – Wiedział, że jej zapewnienia są automatyczne, a ona sama wydaje się nie dostrzegać, że nad talerzem makaronu balansuje na granicy snu i jawy. 

– Yhym, czy ty… tego? 

– Słucham? – spytał z czułą troską, choć domyślał się, że raczej nie będzie czego słuchać.

– Ach, nic, nic, weszłam Ci na twój teren… – Nie miało to zbyt wiele sensu, choć nie sposób się nie zgodzić, że opieka nad drugą osobą wiąże się z wtargnięciem na czyjś teren, z koniecznością podzielenia się swoim kawałkiem papieru.

– Nie szkodzi, nie przejmuj się. – Mimo że Maria z całą pewnością nie dałaby rady powtórzyć przed chwilą wypowiedzianych słów, nawiązał z nią dialog – zbędny bądź nie, w każdym razie ta uprzejma wymiana doprowadziła ich do końca posiłku. 

Po jakimś czasie syn wyszedł z inicjatywą wspólnego czytania na głos – skojarzenie z próbami wpajania ciekawości świata dzieciom narzuca się samo, jak w wielu innych przypadkach, gdy członkowie rodziny w którymś momencie swojego trwania zmuszone są zamienić się rolami, lecz w tym wypadku istnieje pewna zasadnicza różnica. Pociechom czytamy we wspólnym poszukiwaniu wyciszenia, nierzadko przed snem, zaś syn podejmował próby przyswajania tekstu z Marią, by obudzić jej umysł i wyrwać zarówno ją, jak i otoczenie, z ciszy gorszego dnia. 

– Dobrze, pamiętamy, co się wydarzyło ostatnio w powieści – syn oswaja ją z tym, co ma nastąpić za chwilę. – Może zaczniesz? 

Pan Macroni przybił swoje szyby w 1924 roku, kilka…naście miesięcy przed tym, jak otwarto obok bazę wypadową. – Rytm czytania Marii się urywał, a jej głowa kołysała się  do przodu i do tyłu, niemal zahaczając nosem o strony. 

– Mamo, nie zgaduj słów, skup się na tekście, a jak trzeba, to czytaj po kolei, literka po literce. To zdanie brzmi: Pan Marconi powiesił swój szyld w 1942 roku, kilka miesięcy po tym, gdy w pobliżu otwarto bazę wojskową. Dobrze, to może ja zacznę, a Ty staraj się słuchać uważnie. 

Przeczytał powoli jeden akapit, streścił jego treść i sens, po czym pozwolił Marii spróbować ponownie. Po kilku zdaniach zlepionych z malapropizmów, których pochodzenie i sens trudno było wyjaśnić, nie mówiąc o powiązaniu ich z treścią książki, zrozumiał, że przecenił ich wspólne możliwości na dziś. 

– Dobrze, nie szkodzi, poczytamy jutro.

– Tak, tak, widzisz, jakieś durnoty wymyślam…

– Zdarza się każdemu – zaprzeczał stanowi faktycznemu, lecz w jego głowie Maria była tak delikatna, że nawet „durnoty” wymierzane w samą siebie mogły ją zranić.

– To co mogę ci zaproponować? 

– Neskłika.

– Neskłika?

– No, tego…

– Aaa, Netflixa!

– Ta, Netłika! 

W tym miejscu skojarzenie z dziećmi nasuwa się samo – włączenie ekranu i pozostawienie podopiecznych na pastwę świata pozornie dynamicznego, lecz zasadniczo biernego, jest jak przyznanie się do własnej porażki – niezdolności do podejmowania kolejnych prób zaangażowania drugiej osoby i poświęcenia samego siebie. Jednak wyjścia ostateczne czasem pozostają jedynymi – to proste, choć ciężkie do zaakceptowania. 

Przez najbliższe dwie godziny wszyscy w domu zdążyli już zapomnieć o tym, że dzielą ten dach z innymi osobami. Każdy stara się podtrzymać to kojące uczucie jak najdłużej, uzbrojony we własne akcesorium. Spokój samotności zostaje zakłócony sygnałem wzywającym Marię do wzięcia leków i jej ponownym wtargnięciem do ich życia. 

– Synkowie, komuś zrobić jajecznicę na śniadanie? – Bez wątpienia wstąpiła w nią nowa energia.

– Śniadanie? Mamo, jest dziewiąta wieczór, spójrz za okno, jest ciemno – odwołanie się do faktu tak bezspornego musi w tej chwili wystarczyć.

– Ach, no popatrz, jasne… To ja się prześpię jeszcze może, tak chwilkę.

– Tak, zdecydowanie, najlepiej całą noc.

– Yhm, tak… zobaczymy. Dobranoc.

– Dobranoc – dzieci machinalnie żegnają się z Marią, licząc, że to miłe w swym brzmieniu słowo będzie ostatnim zamienionym z nią tego dnia. Dużo później, gdy pozostali domownicy kładą się spać, część rodziny modli się o lepszy dzień dla Marii, a część wzdycha do samych siebie, zaklinając niszczarkę. 

Piotr Machajek (ur. 1995) – sinolog, tłumacz i poszukiwacz interesujących zajęć. Na co dzień zaplątany w słowa i ich znaczenia. Towarzyszący pandemii okres zamknięcia dał mu impuls do znalezienia nowych środków wyrazu, w tym – pisania. Na instagramowym koncie @sinoksiazki opowiada o literaturze azjatyckiej. “Gorszy dzień” to jego drugie opublikowane opowiadanie – debiutanckie “Muchy” można znaleźć w 38 numerze czasopisma “Zupełnie Inny Świat”.