30 sierpnia
Żeby tak prawdziwie chciało się żyć, to zdarza się wyrywkowo, w dni wyjątkowo pozbawione tego constans, jakim jest paskudne uczucie bezźródłowego niepokoju. Zwykle nie lubię niedziel, Bóg mi świadkiem, nie znoszę ich. Ale starzeję się i już wybrzydzać mi za bardzo nie wypada, więc kiedy coś miłego zdarza się akurat w ten dzień tygodnia – przymykam oko i pozwalam sobie na uśmiech.
Waleria zaskoczyła mnie. Przyszła do mojego pokoju i ułożyła swoje aksamitne czarne futerko na moim łóżku. Zerkała na mnie od czasu do czasu, jakby czekała na jakąś hecę z mojej strony.
A nie. Ja lubię właśnie, kiedy ona mnie odwiedza w taki niewymuszony sposób. Przytuliła pyszczek do poszewki. Zza biurka nie dostrzegam szczegółów jej twarzy. W czarnej toni kryją się nos i wąsy, buzia nabita białymi scyzorykami. Przymknęła miodowe oczy.
Wróciłam po zbieraniu jabłek. W tym roku młoda jabłonka koło malin zdecydowała się zabłysnąć. Rumieni swe gałęzie owocami o szkarłatno-zielonych paskach. Wczoraj kroiłam te jabłka i one mają w sobie takie różowe żyłki. Niesamowite. W miąższu jabłka pulsuje życie na różowo. Szczęśliwe jabłko rosnące na jabłoni w pogodne sierpniowe dni, gdy niebo jest niebieskie i gładkie jak jedwab. Tęsknię za takim uczuciem, które przychodzi wraz z widokiem drzewka w ogrodzie letnią porą.
3 września
Idę wymuszonym przez Aslana – czarno-białe stworzenie o posturze wilka – żwawym krokiem przez ścieżkę prowadzącą w zaułki Wsi. W zaułki o tyle, o ile Wieś sama w sobie nie jest postrzegana jako jeden wielki zaułek. W powietrzu oprócz rozgaszczającego się wieczornego chłodu wyczuwa się słodkawy, niemal omdlewający zapach zapomnianych owoców leżących w wysokiej trawie i na drodze. Nad nimi rozpościerają się gałęzie jeszcze uginające się pod ciężarem pobratymców walczących z grawitacją i, może przede wszystkim, z losem. Poobijane jabłka, nie zawsze zdążą dojrzeć, a już spadają, tocząc się w miejsca pomijane przez ludzi. Ale na szczęście jest nas na świecie więcej i inne już istoty zajmą się tym, co wzgardzone, pominięte, tym, na co nie znajdujemy czasu. Idę dalej, myśląc o owocach i o tym, że wczoraj umarła babcia. Może łączę te dwie sprawy w jedno, bo zapach najbardziej przypomina ten mirabelkowy ze wspomnień, kiedy byliśmy dziećmi i wystarczyło zbiec do położonego niżej sadu dziadków, do starego domu, gdzie z tyłu, za stajnią, rosło drzewko płonące kolorem małych żółtych śliwek. Zrywaliśmy je i zjadaliśmy nieraz chętniej niż jabłka czy zwykłe fioletowe węgierki. Czuję smutek i jest to ten z rodzaju uzasadnionych. Zarobiłam na ten smutek. Będzie mi on zrozumiany. Pochylam się nad obrazem babci w mojej pamięci. Myślę o niej, myślę o sobie. Co można powiedzieć nowego o zderzeniu śmierci z życiem?
Kiedy wracamy ze spaceru, widzę morelowo-liliowe blaknące resztki zachodu słońca, a w prawym dolnym rogu jest mój dom i świeci się w nim światło. Oczywiście zabrzmi to patetycznie – jakoś tak się dzieje, że nieustannie skazuję się na górnolotność – ale nagle zebrało mi się na płacz, gdy tak zapatrzyłam się w te rozświetlone okna. Sprawy wielkie i te całkiem małe zacieśniły supełek emocji, który gotów był drażnić mi gardło. A jednak coś w tym wszystkim musi być, skoro tak licznie podejmujemy temat powrotów, gdy czuwa nad nami światło domowe.
11 września
Jest coś przepięknego w tym spokoju, który mnie ogarnia, gdy samotnie eksploruję światy podwórkowe – uśmiechnięte słońcem, lazurem nieba i chmurą nadziewaną kremem. Moment, gdy otwiera się ciężkie drzwi wejściowe, wytacza na ganek, schodzi po schodkach, a wszystko lśni, emanuje przyrody niemożliwością jednoczesnych ciszy i hałasu. Mam zielony lakier na paznokciach i tak zabawnie to wygląda na tle powoli schodzącej w tony jesieni trawy. Przykucam przy młodej jabłonce i zabieram jedno z jabłek leżących na ziemi. Obgryzione już trochę przez osy, które pierwsze dopadają najlepsze kąski. To, że dzielę owoc, jedzenie, z osą, małym stworzeniem, jest z jakiegoś powodu bardzo ładne. Łączymy się w akcie pożywienia. Jabłko zjadam od góry, od dołu zostawiam, rzucam w trawę. Może teraz przyjdzie kolej na mrówkę, jeża, szpaka. Oby więcej takich dni, myślę, oby więcej tego z życia właśnie mieć. Tej drobnej serii krótkich pocieszności. Tych aktów radości, błogości, zadowolenia, do którego odczuwania nie potrzebowałam sięgać po narzędzia, skomplikowane i komplikujące formy cywilizacyjne.
Józefina Arodaz przyjęła fikcyjne imię, jej prawdziwe jest niewyraźne, nie dość bliskie, rozmyte; pod tym „szyldem” postanowiła przechowywać swoje literackie produkty. Pochodzi z miejsca, które nauczyło ją kochać naturę i do niej uciekać, gdy jest jej źle. Lubi tworzyć serpentyny i wszechświaty słowne, slalomy konceptowe, wyobraźnią lepić kreacje wszelakie i pokraczne. Jak sama mówi “Reszta, to bzdura i oszukaństwo. Tyle we mnie prawdy, co w momentach na łące z kartką i długopisem”. Można ją znaleźć na Instagramie na koncie @czyteliusz.