Kolorowe krzesła. Tam były na pewno. Kolorowe krzesła i każdy miał swoją półeczkę, swój rewir z wciśniętą parą butów w kokonie worka, swoje jakieś prace kolorowe, zawieruszone kredki, spinki, naklejki. Pstrokate kwadraty z ryżem w środku, które podrzucało się w górę, wysoko, do nieba, do nieba, do głębokości niebieskich migdałów. Makaronowe łezki, makaronowe muszelki i grysik jak piasek między tymczasowymi, mlecznymi zębami. Siadanie przy podłużnych, niskich stołach ze śliskimi obrusami. Chcemy dokładkę, mamy dokładkę. Rubinowa galaretka wsypana kostkami do szklanki i ciapka bitej śmietany. Nie chcemy jeść, mamy problem. Chcemy ładnie mówić, mamy logopedę. Jesteśmy aktorami, bo mamy spektakle i publiczność. Jesteśmy malarzami, bo mamy wystawę na ścianie z naszym nazwiskiem i imieniem. MAMA PATRZ! Jesteśmy śpiewakami i potrafimy nawet po angielsku. Head and shoulders, knees and toes, knees and toes, knees and toes. I wszystkiego nam się gratuluje. I wszystko dobrze nam idzie. I wszystkich wszystko od nas cieszy. Niesiemy radość, niesiemy dumę. Niesiemy tyle rzeczy, aż ciężko, aż zmęczenie nas dopada i skrzypią prycze, bo chcemy spać, a jak chcemy spać, to mamy łóżka. Nasza warsztatownia, plac zabaw, edukatornia wykupuje u dnia kawałek nocy i zamienia się w bedroom. Room to pokój. Bed to łóżko. Łóżko jest…, łóżko jest… Ja nie wiem, jak jest ten kolor po angielsku. Śpią przedszkolaki. Przedszkolaki dzieli się na maluszki, średniaczki i dużych. Ci duzi są duzi i duzi nie mają leżakowania i kiedyś my będziemy duzi, a teraz jesteśmy mali, a jak będziemy w końcu duzi, to się dowiemy, że jesteśmy jeszcze strasznie mali. Mali będziemy trochę jakby na zawsze, a potem już nagle nie i już nigdy. I okaże się, że nie byliśmy ani aktorami, ani muzykami, ani artystami. Byliśmy typowym rośnieniem, jedzeniem, spaniem, rysowaniem szlaczków, poznawaniem liter. I nasz świat, który składał się z piosenek, takich jak o ogórku, ogórku, ogórku, co miał zielony garniturek, był światem całym, ale drobnym i nie starcza tam miejsca na długo. Dlatego ktoś nas musiał w końcu wyprowadzić przez tamte drzwi, wzięto nasz worek z butami, do teczki zebrano nasze prace i oddano. Przez korytarz w tym ostatnim pochodzie sunęła przy nas, jak na smyczy, smuga zapachów obiadów przedszkolnych, do których dostęp właśnie traciliśmy. Byśmy coś zjedli jeszcze, ale nie ma już nas przy stole. Miejsca szybko wypełnią się nowymi dziećmi, które dostaną swój wieszak w szatni, swój woreczek ryżowy, swój ręcznik w toalecie. Pierwszy raz zaśpiewają piosenki, które my już znamy na pamięć. Stąd podejrzewamy, że trzeba się będzie gdzieś przesunąć. Nasza ulubiona przedszkolanka woła za nami: Do widzenia! A my odpowiadamy leniwie: dooo wiii dzeee niaaa. Nie rozpoznajemy wyjątkowej sytuacji pożegnania, do której używa się codziennych słów.
Za kilka chwil będziemy mieli do czynienia z jasnobrązowymi krzesłami ze sklejki i białymi podeszwami trampek, które skrzypią, gdy biegnie się.
Józefina Arodaz (ur. 1997) – pisze pod pseudonimem, pracuje w bibliotece, mieszka na wsi. Publikowała na łamach magazynu BIS AGH. Entuzjastka uczt, dzikich słów, ucieczek i rzeczy szwankujących. Znaleźć ją można na Instagramie na koncie @jozefinaarodaz.