Mój czarny towarzysz siada tak blisko, że aż trudno jest oddychać. Szorstkim językiem przesuwa po otwartej dłoni. Jest mokry i ciepły. Czerwone jak ogień lato uśmiecha się i przez otwarte okno spływa do środka. Wypełnia przestrzeń wokół mojego ciała. Od kilku dni czuć zaduch, ale dzisiaj podobno ma wreszcie zacząć padać. Spędzam czas głównie w łóżku. Baza z salonu została przeniesiona do mojego tymczasowego pokoju, tam trudniej jest zauważyć powolny rozkład i drżenie całego ciała. Przykrywanie się kolejnym kocem powoduje nieprzyjemny zapach i nie sprawia, że przestaję drżeć. Czasami śpię cały dzień, czasami wzdrygam się przy każdym skrzypnięciu podłogi. Mój nastrój, tak jak i czarny pies stały się mocno rozregulowane. Raz leży między moimi nogami, a kiedy indziej jego łapy nie mieszczą się na materacu. Takie upały nie tylko sprawiają, że czuję jeszcze większe obrzydzenie do własnego ciała, ale sprawiają też większe kłopoty. Słońce wylizuje resztki spokoju i nie skłania do poradzenia sobie z problemami. Nie tylko z moimi. Stara lodówka, która nieznośnie bzyczy przez większość nocy i przechowuje resztki otwartych przetworów, postanowiła w środku gorącego lata odmówić współpracy. W nocy nie będzie budziło mnie już to specyficzne brzęczenie ani nie będzie już powodem mojej bezsenności, gdy przewracam się z boku na bok, natrafiając na futrzane ciepło.
Babci starcza cierpliwości tylko na kilka prób przywrócenia lodówki do użyteczności, dość szybko zabiera się za wyjmowanie wszystkich produktów, zjadania orzechowych lodów, które były już w trakcie rozpuszczania i tworzenia małej kałuży na środku kuchennej podłogi. Przypomniało mi to o kilku kałużach, które sama stworzyłam. Od kilku tygodni bez zapowiedzi wylewam z siebie łzy. Jakby coś we mnie wybuchło, osunęła się budowana tama i teraz wszystko wylewa się i płynie, i płynie. W pewnym momencie, jakoś cztery dni temu, wody było prawie po kostki. Poziom wody wzrósł na tyle, że myślałam, że utopię się w sobie. Czarny labrador, nagle wielkości kajaka, powoli dryfował. Wspięłam się na jego mokre futro i odpłynęłam wraz z prądem tuż pod drewniane drzwi wejściowe. Woda zmieniła swój kolor. Mieniła się w odcieniach różów, pomarańczy, których sok spływa mi po brodzie, gdy wyleguję się na balkonie. Łzy zmieszały się z wylewanym strachem, między innymi związanym z tym, że chyba faktycznie wolę dziewczyny. Nie kobiety, dziewczyny, które tak samo jak ja dopiero zaczynają rozpoznawać swoje emocje. Chyba najrozsądniej na czas powodzi byłoby skryć swoje ciało w pianie i nie tak głębokich głębinach wanny. Sąsiedzi zaczęli stukać w rurki, aby później przyjść i powiedzieć, że u nich też mokro. No cóż, trudno jest zatamować smutek.
Przypominam sobie o tym wszystkim, drapiąc się teraz po lepkim przedramieniu, obserwując to krzątanie się w tę i tamtą stronę.
– Patrz dziecko, jak mi się to wszystko rozmrozi, to zaraz będzie do wyrzucenia. No nic. Idź do Zosi. No wiesz, tej, która mieszka za parkiem. Wrócili ostatnio z podróży i mają taką kempingową, na chwilę musi wystarczyć. Ja już do niej dzwonię.
Czy nie widzi, że właśnie leży na mnie dwukrotnie większy, przyciskający do kanapy psi przyjaciel? Babcia zaczyna szukać telefonu, dzwonić, krzątać się, a ja, słysząc o potrzebie nagłego wyjścia, wkładam do torby zgromadzone smakołyki, na wypadek pogorszenia nastroju. Ma padać. Dlatego zakładam swoje różowe kalosze i płaszcz przeciwdeszczowy z kocimi uszami.
Wejście do parku nie zajmuje nam zbyt dużo czasu. Polana piknikowa jest pierwszym przystankiem tłoku i ciepła. Rozciąga się przede mną morze zielonej, nieskoszonej trawy. Zanim ruszam w stronę polany, kładę dłoń na łbie psiaka. Staram zdobyć się na odwagę. Przełykam ślinę. Robię pierwszy krok. Olbrzymia, niezbadana przeze mnie przestrzeń czeka, aż się z nią zmierzę. Nade mną płyną obłoki miękkich chmur. Leniwa atmosfera coraz mocniej zaciska się wokół mnie, chyba to powód ściskającego się żołądka i drgania dolnej wargi. Wdech i wydech. Promienie słoneczne łagodnie łaskoczą ramiona pokryte czerwonymi kreskami. Poruszam się po trawie, która przy każdym kroku atakuje swoją miękkością. Udaje nam się przejść dalej, zanurzyć w zasłoniętej drzewami części parku. Znajduję się na rozdrożu dnia i nocy, żarzącego się słońca i migoczącego księżyca. Nocy, która mogłaby pochłonąć mnie w całości. Czuję przechodzące mnie dreszcze. Mam wielką ochotę odwrócić się i uciec. Przynajmniej teraz nie łaskocze mnie złociste światło słońca. Czuję, że ktoś mnie obserwuje i porusza się w oddali.
Mijam Górę Miłości oraz małe jeziorko, ale nie czuję miłości. Nagle jestem blisko coraz głośniejszych odgłosów. Słyszę matki, śląskie baby albo po prostu baby, poirytowane, skrzeczące, czułe. Baby elfki, baby wróżki, czarujące, zaczarowane. Gdzieś na tym wzgórzu drga ziemia. Przyciąga mnie święto pieśni, tajemny, amarantowy krąg. Kobiety tańczące wokół ogniska rozpalonego w sobie, jak i na zewnątrz, wrzucają wianki do jeziora. Płomienie mkną do góry, tuż do nieba. Woda zaczyna kwitnąć miętą. Pojedyncze płatki unoszą się na wodzie. Jeden po drugim odpływają od wianków, gdy zastanawiam się, kocha, nie kocha. Tym razem nie kogoś, lecz samą siebie. Czy gdyby mój czarny labrador wskoczył do jeziora, to woda lecznicza przykryłaby mnie całą i nasiąknęłabym zaczarowanym dziurawcem, mieszanką mięty, rozchodnika, czarnego bzu, dobrych słów? Chyba powinnam zebrać resztki kwiatów i ziół, schować je głęboko w sobie.
Wróżki tańczą z ogniem, połyskując brokatem. Wraz z pękiem ziół wskakują w płomienie. Wrzucają do ognia afirmujące wyznania. Zazdroszczę im tej wolności. Pies unosi pysk i wyje. Jakby czując, że chciałabym do nich dołączyć. Coraz mocniej hipnotyzuje mnie ta scena. Ogień szumi we mnie. Oczywiście nie tańczę. Oczy zaczynają mnie piec. Sama nie wiem, czego się boję. Patrzę z oddali na grupę, która przejmuje jakąś magiczną historię. Nie podchodzę do tłumu. Zbyt bliskie, szorstkie ramiona nadal wywołują u mnie zawroty głowy. Pragnę miłości, pragnę poczuć się jak wnuczka niespalonej czarownicy. Niestety nie mogę tego w sobie odnaleźć. Osuwam się w smutku, który towarzyszy mi od kilku tygodniu. Uciekam na grzbiecie swojego czarnego wierzchowca. Gnamy po schodach. Zapominam o problemach z lodówką. Mijam babcię, która pyta, co się stało. Kątem oka dostrzegam, że z jej włosów wysypują się resztki brokatu. Kręci mi się w głowie na samą myśl, że mogła doświadczyć tej kobiecej miłości. Nic nie rozumiem. Zamykam okna i zasuwam żaluzje. Zakopuję się w bezpiecznym łóżku.
Victoria Październy – pisze krótkie formy. Wypełniona serialami i książkami. Pije herbatę z cytryną zamiast kawy. Nie lubi gorąca. Publikowała również w magazynie “SZPOL”. Można ją znaleźć na Instagramie na koncie @coldbittertea.