Miło…ćśś / Małgorzata Kośla

Gdy byłam mała, zbyt mała, ledwo zauważalna, wyobrażałam sobie, że tańczę na polu. Wbiegam w trawy, wysoko unosząc kolana, a długi warkocz głaszcze mnie po plecach. Jestem większa, niż byłam. Biegnę przed siebie pewnie, ale czasem odskakuję, rzucam spódnicą na boki, zwodzę drogę. To tu, docieram na miejsce. W kręgu traw staję i kręcę się. Obrazy przechodzą w smugi, cierpliwe pociągnięcia pędzla, rzeczy tracą nazwę, kolory rozmywają się, nie ma porządku, początku i nie ma końca. Kiedy już to nakreślę, spokojna zamykam oczy i wystawiam twarz do chmur. Jeden obrót oplata warkocz na mojej szyi, drugi odplata. Oplata, odplata. W lewo, w prawo. Kręcę się. Tańczę.

Myy pierwsza brygaadaa strzeelecka gromaadaa! – Huśtał mnie dziadek mocno. Z radością przebierałam nogami. Huśtawka piszczała. Zaśpiewaj coś dziadku, cokolwiek, prosiłam. I zawsze śpiewał to. Czasem zeskakiwałam z powietrza i tańczyłam do swojej melodii. Dziadek nie patrzył mi w oczy. Śpiewał gdzieś do góry. Nerwowo, płaczliwie.

Huśtawka zardzewiała. Tata ją wykarczował. Tak myślałam – że wykarczował ją jak drzewo, wyrwał z korzeniami. Dziadek przestał śpiewać. Tata nie kupił nam nowej.

Mama miała dużo obcasów, w których nie chodziła. Nie dość wysokie, ale strzeliste, z noskami. Podobały mi się takie w panterkę. Podobało mi się też, jak mama paliła papierosy. Wyglądała jak arystokratka, dumna i dostojna. Wolno wypuszczała dym, robiąc ruchy nadgarstkiem, jakby malowała obraz. Z tego dymu powstawały moje skojarzenia, w obłokach bujała się wyobraźnia. Założyłam kiedyś te buty, wypchane skarpetkami, długą koronkową narzutę z puszkiem i kupiłam wcześniej „u pana Rysia” papierosy-gumy. Poszłam w takim stroju na górkę obok szkoły. Żeby dodać sobie odwagi, zabrałam z szuflady zepsutą Nokię siostry. Rozmawiałam przez telefon, wymachując papierosem i próbowałam prostować kolana w tych za dużych butach. Telefon był udawany, papieros i buty też, ale nie ja. Dzieci rozstąpiły się na chodniku:
– Przepuśćcie panią.
Strasznie mi się spieszyło.

Podobno na wiosnę tańczyłam z babcią w deszczu. Miałyśmy to, czego nie lubi się jesienią: kalosze, płaszcz i parasolki. Podobno przekręcałam słowa i mówiłam je od tyłu. Ojciec odchodził od zmysłów, nic z tego nie będzie, urodziliśmy głuptaka, nie poleci, mówił. Podobno miałam mieć na głowie wielką czereśnię. „Nie jedz pestek, bo ci drzewo na głowie wyrośnie”. Codziennie ją macałam, byłam okropnie zawiedziona. Podobno wchodziłam na stół i śpiewałam sobie sto lat. Spódniczką zasłaniałam twarz. Wstydziłam się bardzo. Podobno mama nuciła mi na Wojtusia z popielnika, i w końcu zasypiałam. Podobno w przedszkolu narysowałam rodzinę bez siebie. A gdzie jesteś ty?, spytała przedszkolanka. A ja schowałam się za siostrą, odpowiedziałam.

Moja siostra to się Panu Bogu udała. Tak twierdzili wszyscy. Była magistrem sztuk pięknych. Najpiękniejszych, dodawał tata. Miała jasną cerę i długie blond włosy. Kiedy byłam mała, uwielbiałam zaplatać je w warkocz i przykładać go sobie do twarzy. Co by się stało ze mną, gdybym miała taki warkocz? Myślałam nad tym, rozczesując swoje suche, postrzępione kędziory. Po kim ty masz to wszystko, nie wiadomo, ani babka, ani prababka, moje ty wyjątkowe. Na pocieszenie mama dużo mnie przytulała.

A ja marzyłam po cichu. Marzenia są właśnie do tego stworzone, żeby nimi chuchać do szyby, rysować na niebie, szeptać w dłonie, ukrywać pod powiekami i nikomu nie mówić, żeby nikt ich nie odebrał. Marzyłam, że wbiegnę kiedyś na to pole w długim warkoczu i ciele mojej siostry. Idź ty, głupia jesteś, powiedział tata. Głupia, miał rację.

Na pytanie, kiedy będzie obiad, mama jak w każdym domu z koszem pod zlewem, odpowiadała: jak się ziemniaki ugotują. I te ziemniaki towarzyszą mi całe życie. Ta zgrabna miara czasu. Wygodne odmierzanie. Godzina, na którą nie da się spóźnić, nie da się też być za wcześnie. Ziemniaczana czasoprzestrzeń, ziemniaczany zegar. Jak się ziemniaki ugotują, wychodziłam z domu na pociąg do szkoły. W Warszawie był taki ścisk, że niósł mnie poranek obcych ludzi. W szkole już zmęczona, powtarzałam notatki ze ściągi przed sprawdzianem ze wszystkiego. Jak się ziemniaki ugotują, trwały kłótnie z ojcem, może nawet krócej, tylko jak te gotowanie ziemniaków, dłużyły się w nieskończoność. Jak się ziemniaki ugotują, złośliwie mijały te najlepsze chwile. Jak się ziemniaki ugotują, siedziałam w wannie, przytulając uda do swoich piersi. Płakałam w słuchawkę prysznicową, plamy nie było. Jak się ziemniaki ugotują, malowałam oczy czarną kredką, grubo, musiały być widoczne. Jak się ziemniaki ugotują, będę gotowa, mówiłam.

Dostałam od niego sweter. Granatowy albo ciemnoszary, na pewno pachnący nim. Ten sweter był milczącą obietnicą. Nie ta róża zerwana po drodze, której zrobiłam zdjęcie na zawsze, nie herbaty na Starym Mieście, całe mnóstwo, Morze Fusiaste, nie gadu gadu nocą, nie Coldplay i japońskie bajki, nie nasze bajki. Mówił, że jestem jak Bella z Pięknej i Bestii, on chyba miał być Bestią. Musiałam przypomnieć sobie tę bajkę. Usiadłam po turecku przed telewizorem i oglądałam w skupieniu. W jego swetrze. Mama nie spytała, skąd go mam. Patrzyła tylko na mnie swoim sowim wzrokiem. On nie był Bestią, ja nie chciałam być Bellą. Sweter po dwóch tygodniach prawie stracił jego zapach. Może się do niego przyzwyczaiłam, bo zaczął pachnieć dla mnie niczym ważnym. On powiedział, że pachnie mną. I poleciał do Japonii.

Stałam na przystanku z jakąś starszą panią. Opowiadała mi nudno o starości. W jednych uchu śpiewała Bartosiewicz. To był mój sen.

Zamiast do szkoły, pojechałam do Coffeeheaven. Znowu bałam się chemii, fizyki i matmy. Zamówiłam Orcę Latte i babeczkę z jagodami. Baristka znała na pamięć moją ulubioną rutynę. Przez siedem godzin lekcyjnych uczyłam się rysować emocje i cieniować myśli. Dopiero później nanosiłam barwy, cierpliwości. Uczyłam się pisać najważniejsze minione dialogi i notować przeszłość, nie mogła się zmarnować. Dużo rozmyślałam, to oczywiste. Telefon był do słuchania muzyki i nieodpisywania na smsy, przecież miałam lekcje. W żółtym fotelu obserwowałam puste krzesła i stoliki, ciągle marząc o czymś jeszcze niespełnionym.

Ledwo zdałam z chemii, fizyki i matmy, mama musiała przyjechać do szkoły. Bardzo podobały jej się moje obrazy.

„Dziadek idzie na dwór uwaga” zadrżał telefon. Musiałam się spieszyć. Znałam prędkość jego poruszania na pamięć. Co krok, to pół sekundy, jutro będzie chodził wolniej. Jutro będzie miał zapadnięte oczy bez widocznej tęczówki. Żółte białka. Biel włosów, skóry, z czarnymi wybroczynami jak źrenice w powiększeniu. Będzie mi bił brawo z balkonu. Brawo, brawo, jak widz teatru, brawo, brawo, za cokolwiek. Będzie też robił ho, ho, ho i ha, ha, ha i ojojoj. Aż zamilknie jako człowiek, już czas. Już czas całymi dniami patrzeć w zgaszony telewizor. Już czas ciągle memlać coś w buzi, zajadać to wszystko, porzeczkami, liśćmi drzew, piaskiem spod powiek. Przewracać się na prostej drodze. Mieć utajone wylewy, tajne, byle nie do szpitala. Krzyczeć w nocy. Nie wstawać w dzień. Ale to wszystko jutro, dopiero jutro. Dziś idzie do mnie. Wie, że siedzę za dużym jałowcem, tam, gdzie kiedyś była nasza huśtawka. Będzie mnie podglądał. Wie, że się opalam.

Siostra powiedziała mi, że jej wstyd. Nie wprost, gdzieś pomiędzy nami. Opowiadała o dojrzewaniu, próbie odnalezienia wyrazu, i że ona to wszystko rozumie. Ale później mówiła też o koleżankach, które patrzą na moje zdjęcia na Gronie i Fejsbuku. Są na nich duże piersi i makijaż. Koleżanki mają chłopaków, a chłopcy kolegów, koledzy koleżanki, i w taki sposób gapi się na mnie całe miasto. Wobec tego, ona musi non stop wysłuchiwać komentarzy o moich piersiach i makijażu. Peszy ją to. Krępuje. Zawstydza.
– Do mnie masz pretensje za ich reakcje? Może teraz przyjdziecie na moją wystawę.
Dopiero później zobaczyłam, że nie było już warkocza.

Siedzieliśmy na działce. Ja, on, on i Weronika. Rozłożyłyśmy namiot cały pomazany Muse. Muse?, zapytał któryś. Odpowiedziałam: no, taki zespół. Byłyśmy na koncercie.

Pojechałyśmy pociągiem z torbami pod pachą. Rozbiłyśmy się na polu namiotowym wśród żuków i żubrów w puszce. Muse, Muse, Muse, pisałyśmy, popijając Heńka. Na ścianach Muse, na rękach Muse. Barwy muzyczne na skórze zamiast ubrań. Przed koncertem byłyśmy w środku, ale tłum zaniósł nas na fali pod samą scenę. Łokcie wbijały się w żebra. Ludzie mdleli. Gdzieś ją zgubiłam. Nie mogłyśmy już trzymać się za rękę. Wyszli. Zadźwięczało w uszach. Poczułam się naga. Chyba płakałam. Łzy spływały mi pod język jak gorzki lek. Miałam mnóstwo siniaków, nie czułam ich. Nie czułam nic, co codzienne. Tylko ponad, nad, w górę, niebo. Kiedy się skończyło, my wciąż unosiłyśmy się nad ziemią. Tłum latał w powietrzu jak płatki z kwitnącej wiśni. Nie mogłam mówić, straciłam głos, oddałam go. Moja muza, barwy na skórze, etnograficzne nuty, ja naga, obnażona do kości.

Na co on odpowiedział: miałem już nie pić, no ale muse się napić. No muse! Hehehehe.

Opadłam. Poszli w samych bokserkach na stację benzynową. Wrócili z litrem wódki. Ja wróciłam do domu. Weronika straciła dziewictwo.

Studia były dziwne. Trochę mnie oszukano. Na wydziale miałam prawie samych chłopców. Musiałam dorównać im mądrością, przypisaną od urodzenia. Chłopiec z góry jest mądry, dziewczynka z nizin musi sobie na to zasłużyć. Uczyłam się po nocach, a chciałam wtedy chodzić do klubów i tańczyć. Studia to niezapomniany czas, mówił mi tata, ja na studiach to, ja na studiach tamto. Kończył, ocierając łzę z kącika ust. I nie wiem, kto mnie znowu oszukał, tata czy ja sama. Po latach zrozumiem, że ja sama. Zawsze ja sama.

Dobra, dobra, ja sama, już sobie poradzę, poradzę sobie, mówiłam w podłogę nosząc walizki. Mama chodziła mi przy nodze jak pies. Tata pojawiał się i znikał. Spakowałam prawie wszystko. Zostawiłam tylko obrazy. Ten, namalowany jak jeszcze nie umiałam. Ten, bo byłam zakochana. Tamten, bo się wściekłam. A ten, o tutaj, chodźcie, pokażę – to jest obraz zrobiony w tym cholernym swetrze, Jego swetrze, póki jeszcze pachniał. Miał być tym, co wstydziłam się powiedzieć. Nikt mnie nie nauczył mówić. Myśleć trzeba, myśleć, wykrzykiwał tata na wszystkie moje decyzje. Więc mówiłam obrazami. Chciałam powiedzieć: nie oglądaj się na przeszłość. I to mu narysowałam. Nigdy go nie dostał. Pomyślałam, że i tak to nic nie zmieni.

I stoję z tym całym bagażem i nie wiem, co mam powiedzieć, myśleć, zrobić. Już się przytuliliśmy. Już zwilżyliśmy policzki. Mama ma załzawione oczy. Tata przekrwione i głupią minę. Nikt z nas nie umiał się pożegnać. Było miło…, powiedziałam w końcu, ćśś, uciszyli mnie oboje.

Małgorzata Kośla – urodziła się 25.01.1993 roku w Warszawie, mieszka w Zielonce. Jest absolwentką filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Zawodowo pracuje jako redaktorka i asystentka sekretarza redakcji magazynu architektoniczno-budowlanego. Szybowcy to jej pierwsza (czekająca na debiut) powieść i pierwszy twór pisarski w ogóle, napisany w ramach pisarskich studiów podyplomowych Szkoła Mistrzów, organizowanych przez UW. Książka zdobyła 2. miejsce w konkursie na najlepszy debiut, który miał być wydany przez Niszę. Z fragmentem “Szybowców” zakwalifikowała się do Pracowni Otwartych Prozą Stacji Literatura 26. Publikowała między innymi w “Tlenie Literackim”, “Tekstualiach” i “Wyspie”. Na co dzień nie jest tak śmiertelnie poważna. Lubi kiepskie filmy z angażującą fabułą i dla odmiany – dobrą muzykę bez podziałów. Kocha taniec, także ten intuicyjny, i ruch w podróżach. Patrzy w gwiazdy, cieszy ją astrologia, i coś bardziej przyziemnego jej żółty Budda z TK Maxxa i życie, po prostu.