Miłość nie uratuje ukochanej osoby / Karolina Broda

Każda rzecz ma w sobie coś z niesamowitości stawania się. Moje życie w tamtym czasie utkane było tylko z tych kilku zupełnie przypadkowych pomyłek, tak jak życie każdego było wypadkową niezmiennej narracji, losu, któremu nawet nie śni się zadawać pytania.

W tamtym domu każda czynność pachniała osobno. Zapach był jedyną siłą napędu dla poznania. Węszyło się niemal wszędzie. W każdym z pomieszczeń unosiła się ta swoista woń, każda z nich miała indywidualny, ponadczasowy charakter, tak jakby już nigdy nie miała przestać sprawować swojej funkcji, jakby na zawsze miała pozostać tą jedyną wiązką, zapadającą w pamięć i w gruncie rzeczy nieokrzesaną. Była bezwzględnie potrzebna. Lecz nie tak jak potrzebny jest nam utylitaryzm, wojny i kultura gwałtu. Była świątynią epistemologicznego treningu. Potrzebą dalszego spojrzenia, przybliżenia soczewki. No przecież z bliska widać najlepiej. Wraz z jej wskazówkami człowiek rozpoznawał cały teren, wytyczała raz po raz ruch ręki. Była jedynym przewodnikiem podróży.

Mój dom pachniał niewymownym cierpieniem. Co prawda nigdy nie zakuto mnie w kajdany, ale przecież tak niewiele potrzeba, by człowiek poczuł się uwięziony, by w momencie okradziono go z umiejętności oddechu. A zapach domu był dla mnie właśnie owym utraconym oddechem. Dzień, w którym pojęłam, że nie potrafię już oddychać, był dniem moich ponownych narodzin. Podłączyłam się do respiratora czułości, tak żeby mieć ciągły dostęp do oksytocyny. Wyrywałam sobie szczeliny istnienia, by dać przestrzeń pod nowe życie, utkać życie wewnętrzne, wyłożyć posadzkę wspomnieniami, których nie chce się już pamiętać. Mam w sobie cały zasób niewysłowionej cierpliwości do istnienia. 

Rodzaj konfesji, rodzący się w nas, gdy chcemy powiedzieć prawdę swojego życia, opowiedzieć się na nowo. Bo życie wcale nie jest stwarzaniem siebie, nie jest rysowaniem własnego portretu dla społeczeństwa, społeczeństwo nie lubi wieszać obrazów. Jedynym, co nam pozostało, to nie zapomnieć, jak się oddycha. Jak oddychać tak, żeby się nie zachłysnąć, żeby się światem nie zadławić, żeby dać światu przestrzeń do istnienia. Jak żyć, żeby się ze światem zespolić, ale żeby go nie zgwałcić? Jak oddychać, żeby nie zjeść siebie?

Wierzę lub bardzo pragnę wierzyć, że istnieje ten szczególny rodzaj wrażliwości, który pobudza w człowieku odpowiednie struny emocjonalne, by odczuwać i pojmować świat pełniej, lepiej, ale nie ujarzmiać go, nie gwałcić jego piękna. Na tym zasadza się umiejętność oddechu. Wdech, wydech, próba konwersacji, epistolarna proza ustami, pisane wierszem powietrza dialogi ze światem.

Dom nie był świątynią medytacji oddechu. Zdusiliśmy w sobie tę potrzebę bardzo dawno, tak by na nowo się stwarzać. Lubiliśmy mieć dużo obrazów. Te wielobarwne pasaże przyprawiały nas o braki w dyskusjach. Czy byliśmy formą zbiorowej kontestacji? Nie wiem. Dopóki coś pozostaje nienazwane, nie warto o tym dyskutować. W ogóle dyskusja to rodzaj przegranej bitwy, z której nikt nigdy nie wychodzi cało.

Kiedy mijamy witryny i widzimy w nich swoje odbicie, to tak jakbyśmy się wtapiali w miasto, stawali się jego nierozerwalną częścią. Przechodzimy obok szyb, doskonale przecież wiedząc, że nie jesteśmy już nawet w stanie siebie rozpoznać. Po co więc wciąż zerkamy?

Na tę obserwację zdobyłam się późno. Od najmłodszych lat nie pragnęłam niczego więcej niż oddychać, po prostu. Nie sycić się oddechem, ale mieć tyle powietrza, by starczyło na niezdechnięcie za rogiem. A i owszem, krztusiłam się i to całkiem często, plułam gęstą swawolą moich wnętrzności. Powiecie pewnie, że to choroba nieuleczalna, te całe wymioty tkanką czułą, bo od środka podszywającą istnienie. No i może macie rację niedoścignioną. Zresztą czytelnik musi być kilka kroków przed autorem, lecz wy biegniecie tam, gdzie mój umysł nawet nie dosięga.

DO RZECZY

w tamtym czasie wszystkie nasze okna były pootwierane, szkoda, że nie oczy…

Wietrzyliśmy pomieszczenia, jakby miała nadejść jakaś apokalipsa, eksplikacja końca świata, a jedyne, co nam było dane obserwować, to te spazmy ciepłego powietrza, przelewające się pomiędzy szybami, zalewające wnętrza naszych pokoi. Potok słów w porównaniu z bezkresem tlenu był niczym.

Oddychanie nigdy nie było aktywnością bardziej upokarzającą. W rytmicznych podrygiwaniach do muzyki nasza ochota na dotlenienie wzrastała. Byliśmy masowymi konsumentami polityki oddechu, przodownikami pracy w fabryce powietrza. Nie robiliśmy w zasadzie nic ponadto co konieczne, a i tak było tego za wiele. No i nie umieliśmy się do zaistniałej sytuacji ustosunkować, zająć konkretnego stanowiska lub przynajmniej klarownie opisać sytuację. Przegrywaliśmy na giełdzie wartościowych papierów z pogranicznych sytuacji życiowych. A na karcie żądań tylko ujemna pula dodatków solidarności ze społeczeństwem. 

Pępowina została przecięta, a nam krew leci tam, gdzie uderza rewolucja. I znowu nieszczęsny powrót do domu

Karolina Broda chciałaby przygarnąć kota, którego niestety nie może mieć ze względu na alergię. Na podobną alergię cierpi w stosunku do dzieci i grafomanów. Kilka razy zdarzyło się jej publikować na stronie Suplementu i Radia Egida, w tym ostatnim współprowadzi aktualnie audycje o kulturze. Można ją znaleźć na Instagramie na koncie @karolina_broda.