Są takie momenty, kiedy od razu wiadomo, co stanie się później.
Rozciągłość takich chwil jest statystycznie dosyć duża. Jeśli włożymy dłoń w dogasające ognisko, to i tak się poparzymy. Przeklinając przy młodszym kuzynie wiemy, że nastąpi sytuacja, kiedy szepnie brzydkie słowo przy swoich rodzicach. A kiedy nie ustawimy na jutrzejszy dzień budzika, pewnie nie zdążymy na wyczekiwaną od kilku miesięcy poranną wizytę u kardiologa.
Okazuje się, że mamy w garści sprawczość, którą zawsze chcieliśmy mieć.
Realnie wpływać na dalszy los świata, w kółko zwalniać i przyspieszać czas.
Pędzić do przodu bez opamiętania, bo przecież nie ma na co i na kogo się odwracać.
Nie wspominać.
Odrzucić margines błędu i najzwyczajniej działać, działać, działać.
Jadę rowerem. Słucham albumu Deana Blunta Soul on Fire. Moim największym marzeniem w tej chwili jest chyba posiadanie długich włosów. Nie byle jakich, ale długich i ciemnych do samej ziemi. Jesienią rozszczepiałyby światło na ich tafli niczym bursztynowy pryzmat. Fajne by były takie włosy. Czy wtedy musiałabym w ogóle nosić szalik? Może robiąc jakąś wymyślną fryzurę, nie musiałabym zakładać nawet czapki? W tym momencie wciskam mocniej lewą nogę w pedał i czuję, jak w łańcuch wkręca mi się nogawka. Rozrywa się i wygląda, jakby mi ją pogryzło jakieś żyjątko dokarmiane potajemnie smarem.
Czasami mam wrażenie, że mogę zmieniać świat tylko pozwalając mu na to, żeby moje życie toczyło się jak wielka kula z plasteliny. Kiedyś taką zrobiliśmy z tatą – zmieszaliśmy wszystkie kolory i miała przez to kolor dosyć kompostowy. Kulałam ją po swoim pokoju i po krótkim czasie miała w sobie wszystko, od koralików z pękniętej bransoletki od babci, po psie kłaki, wykałaczki i papierowe ścinki. Koniec końców miała w sobie więcej bibelotów niż samej plasteliny.
Ja na co dzień też zabieram ze sobą wiele rzeczy po drodze. Nie wszystkie koniecznie chce ze sobą brać i wtedy powtarzam sobie w głowie “co z tym potem zrobisz?” albo “na co ci to?”. Przykłady: kasztan w kieszeni, ptasie pióro pod obudową telefonu, patyk przypominający ludzika, turkusowy odłamek kafelka, bransoletka będąca czerwoną nicią z muliny.
Wiele osób dziwacznie reaguje, kiedy wyciągam takie rzeczy w barze przy piwie i opowiadam, skąd je wzięłam. Nie rozumieją fenomenu historii, tego jak przedmioty pojawiły się w moim życiu. Za każdym razem, kiedy trafiają w moje ręce, odnoszę wrażenie, że od bardzo długiego czasu właśnie na to czekały. Jakby tylko po to właśnie miały powstać.
Jeśli znalazłam właśnie taki patyk przypominający małego ludzika, to jak duże są szanse, że uda mi się go znaleźć jeszcze raz? Jadąc rowerem, wypadnie z kieszeni spodni i obijając się o chodnik, skończy swój żywot pod zieloną ławką. I dopiero po powrocie do domu dotrze do mnie myśl, że czegoś mi brak. Miejsce, które było tylko jego, nagle staje się puste. I sama nie wiem – jakieś odkształcone i nijakie. Tak to właśnie jest – to tak zwana nauczka. Nie przywiązywać się i dopasować się do nowego stanu tego świata. Jest mi przykro, naprawdę, ale nic nie poradzę. Tak czasem bywa. Mówię sobie: nie martw się, chociaż czuję, że chyba jednak choć trochę powinnam.
Wkładam teraz do kieszeni kasztana. Mają moc przyciągania złych mocy i trzymania ich w sobie.
I dopiero kiedy przeciąży je to całe zło, wypadają z kieszeni. Same wiedzą, kiedy wyskoczyć.
Na rowerze czas płynie szybciej, a przynajmniej tak mi się wydaje. Zwłaszcza jadąc po asfaltowych ścieżkach, patrząc na szybko przemijające drzewa po obu stronach. Cała ta rzeczywistość przemija jak w przyspieszonym filmie, jakby ktoś stał i bardzo szybko przewijał zapętlony obraz.
I mogłabym tak w nieskończoność, naprawdę. To znaczy, dopóki się nie zmęczę albo niefortunnie trafię na jakiś kamień, jakąś wyrwę w ziemi albo powykręcany patyk. No właśnie – patyk.
Kilka razy zdarzyło mi się spaść z roweru. Jednego razu wjechałam dosyć nieszczęśliwie w szynę tramwajową i po chwili nieuniknionym stało się to, że moje kolano i lewa dłoń będzie mieć bliski kontakt z torowiskiem. Na szczęście nie tylko ja spadłam, bo i łańcuch, który założył mi anielski zesłaniec wiozący na plecach pewnie jakieś pierogi albo McDonalds’a. Nie mogłam przez dwa tygodnie jeździć na rowerze. Trochę było mi przykro.
Tym razem – w parku – jechałam rowerem i czułam tylko, jak kierownica lekko, acz stanowczo, podskakuje, a ja wznoszę się nad siodełko.Po chwili leżałam już na ścieżce, jakoś tak bokiem, jakoś tak dziwnie. Nic się nie stało, spodnie trzeba będzie wrzucić do pralki, a szkoda, bo dzisiaj rano wyprasowałam je w kant. Aż trudno mi w to uwierzyć, tak na prostej drodze upaść.
Nie mija wcale dużo czasu (teraz, po fakcie, obstawiam, że około minuty) i już wiem. Odwracam głowę, nadal leżąc na ziemi i ukazuje mi się niespotykany widok. Widzę to, co pod zieloną, obdrapaną ławką. Tam, gdzie nie dosięga wzrok przechodniów, rośnie wysoka trawa, ale nagle, w tej beznadziejnej teoretycznie sytuacji, widzę to wszystko właśnie ja. I już wiem dlaczego. W trawie dostrzegam podłużny kształt. Po chwili trzymam to w dłoni i aż muszę podnieść ręce, które naturalnie z niedowierzenia i tak by po chwili opadły.
Patyk ma dwie ręce. Patykowe. Dwie nogi – też patykowe. Nadszarpnięty przez czas, lekko obdrapany z kory. Tylko czekał na moment, żeby znowu mnie odnaleźć.
Zuzanna Stempska – od 2020 studentka Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. W prawie każdym swoim działaniu artystycznym wykorzystuje patyki, które są się dla niej nośnikiem symboli, czasu i organicznej formy. Można ją znaleźć na Instagramie na koncie @zstempska.