Obojętność jest gorsza niż nienawiść / Karolina Broda

Moim najwcześniejszym wspomnieniem jest postać matki. Kuca na podłodze, z wyciągniętymi ramionami, a ja do niej idę1.

Jednak ilekroć Łucja próbowała je sobie przywołać, nie potrafiła go nigdy dokładnie odtworzyć. Wszelka wizualizacja jest bowiem niewrażliwa na prawdziwe doświadczenie życia i nawet jeśli w naszych myślach staje się diabelsko precyzyjna, szalenie dopracowana, projektowana z pietyzmem i pielęgnowaną latami pieczołowitością, nie ma nawet prawa konkurować z realnym przeżyciem. A jej wspomnienie matki, tak jak wspomnienia wszystkich ludzi na tym świecie, było tylko i jedynie marnym substytutem, ledwie namiastką tego, co wydarzyło się naprawdę w najwcześniejszych stadiach rozwoju dziewczyny. Było i jest niczym zakładka do książki, którą człowiek umieszcza w pośpiechu pomiędzy przypadkowymi stronami, a następnie nie potrafi doprowadzić chronologii fikcyjnego świata do ładu. Było też kartonowym domkiem, w którym skrywało się ego dorastającej w przeświadczeniu braku zaufania i wiecznej niepewności młodej kobiety. Wieżą z kości słoniowej, która uginając się pod ciężarem nieubłaganie upływającego czasu, powoli pękała, wyjawiając kolejne, być może prawdziwsze karty przetargowe tej historii. 

Wspomnienie matki było więc dygocącym obrazem, który ledwie tląc się w pamięci, karmiony urywkami dzieciństwa, zamgloną wizją przeszłych, niezbyt bliskich powiązań z rodzicielką, z każdym dniem stawał się coraz mniej wyraźny. Istniało więc poważne podejrzenie, że kiedyś zniknie całkowicie. 

W wieku dwudziestu jeden lat cały dobytek pamięciowy Łucji zamykał się właśnie w tej jednej sentencji: „Moim najwcześniejszym wspomnieniem jest postać matki”. „Kuca na podłodze, z wyciągniętymi ramionami, a ja do niej idę” było jedynie dopowiedzeniem, stanowiącym ubogacający element rozwoju zdaniowego z najbardziej wypartych przez pamięć okresów jej obecnego życia. A czym była ta dziejąca się na naszych oczach aktualność?

Łucja, lat 21, niezamężna, bezdzietna, pozbawiona miłości i wolna od nienawiści. Przy pomocy metodyki radykalnej intensywności szuka dalszego rozwoju zdarzeń swojego życia. Człowiek bez treści, bez właściwości, wewnętrzna pustynia trwania. Z ruchomym adresem i ruchomymi myślami. 

Z dniem 22 października 1998 roku postanawia w telegraficznym skrócie przypomnieć sobie ostatnie, minione tygodnie. Jest czwartek, a to oznacza, że tak jak od dobrego miesiąca w każdy czwartek punktualnie o godzinie 8 rano i 30 minut sąsiedzi mieszkający nad niewielką wynajmowaną przez nią, ale opłacaną przez zamożnych rodziców kawalerką, rozpoczynają kłótnie. Te cykliczne wybuchy ich wzajemnej agresji, ustanowione poprzez regularność dnia i godziny (tak, żeby człowiek mógł się, chociaż nerwowo, na nie przygotować), jak można by przypuszczać miały bardzo racjonalną przyczynę. Państwo Dobrzańscy mieszkali w tej kamienicy od niedawna, a bezpośrednią pobudką do ich przeprowadzki była nagła i niezbyt pokrzepiająca informacja o śmierci ich jedynego syna – Tadeusza, nazwanego tym majestatycznym imieniem w imię bezgranicznego uwielbienia rodziców-literatów do Tadeusza Konwickiego. W imię spokoju, którego potencjalnym źródłem w ich mniemaniu miało stać się dwupokojowe mieszkanie na Nowej Hucie w Krakowie, opuścili swoją okazałą posiadłość na obrzeżach Poznania i w okamgnieniu zadomowili się na 4 piętrze przy alei Lenina. Czwartkowe kłótnie były objawem tego, że pan Dobrzański – Władysław Dobrzański – w każdy czwartek na godzinę 9 był umówiony z rudowłosą, prześliczną studentką filozofii. Anna, bo tak pospolite imię nosiła jego żona, podejrzewała, co się święci, ale z braku odwagi, nigdy nie zebrała na tyle sił, by przedstawić mężowi swoje podejrzenia w sposób otwarty i bezkompromisowy, stawiając ich związek z długoletnim stażem na ostrzu noża. Nóż ostrzyła od lat, czekała jednak na doskonały moment, kiedy brzytwa będzie tak ostra, żeby przeciąć nie tylko błonę ich relacji, ale doprowadzić do eksplozji jej wnętrza. Jej spekulacje musiały więc przyjmować postać wewnętrznej izolatki, w której kolekcjonowane po każde, czwartkowej kłótni pęczniały, a wraz ze zwiększającą się objętością, proporcjonalnie rósł ich nacisk na duszę Anny. Te pół godziny oddzielające moment, w którym Władysław parzył sobie podwójne espresso od chwili, w której wsadzi swój członek w pochwę kobiety o 30 lat młodszej od niej, były dla niej rodzajem cotygodniowej rutyny. Trzydziestominutowe spotkanie z małżonkiem w kuchni nie kończyło się jednak wspólną kontemplacją poranka, o nie, co to, to nie. Anna, z całą swoją pewnością w niepewności gotowa była wrzeszczeć na wykładowcę akademickiego, bo tym właśnie trudnił się na co dzień jej partner, z byle powodu. A to o to, że nie odłożył filiżanki do zlewu, a to, że nie zakręcił pasty do zębów lub krzywo zaparkował ich zastępczego malucha przed blokiem. Najgłębiej jak się da, w obliczu swoich przekonań, w lustrze swojej kobiecej intuicji, wiedziała wszystko. Bez wahania mogłaby mu wszystko wyjawić. Mogłaby wykrzyczeć mu w twarz imię kochanki albo wielkimi literami wypisać je któregoś dnia na dużej szklanej gablocie, zdobiącej ich przedpokój: ŁUCJA!

1 Siri Hustvedt, Oczarowanie Lily Dahl, Warszawa 2000, s. 258.

Karolina Broda (19) – studentka filozofii w ramach kolegium Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Publikowała w pierwszym numerze „Składki”, a oprócz tego także w: „Filozofuj!”, „Culture.pl” czy „Szajn”. Przez ponad dwa lata redaktorka działu kultury w studenckim Radiu Egida, pisała też na rzecz mediów studenckich (magazyn „Suplement”). Nieustannie uzależniona od kupowania książek. Można ją znaleźć na Instagramie na koncie @karolina_broda.