Na początku o swojej przypadłości mówiła „maladie”. La maladie.
– To jest, moja droga, po prostu la maladie de la vieillesse i nic z tym nie można już zrobić. Nie patrz tak na mnie. Kiedyś trzeba umrzeć. Owszem, szkoda, że tak brzydko, ale kiedyś trzeba.
Podejrzewałam, że polskie „choroba” chrzęściło jej w gardle zbyt drastycznie, złowieszczo i dlatego decydowała się na rozmowy o swoim stanie tylko poprzez umiłowany język francuski, który wygładzał i romantyzował wszelką sprawę melodią subtelną, odwieczną elegancją. Gdy słyszało się, jak pani Pola wymawia swoje kunsztowne „r”, akcentuje frywolne „é” czy okrasza zdania z czułością wystudiowanymi wstawkami „łe, łe”, gdy słyszało się w jej głosie to wszystko i widziało usta podróżujące w tym języku, to było jak zostać pobłogosławionym urywkiem tego, kim musiała być te czterdzieści lat temu w podparyżańskiej mieścinie, o której opowiadała z taką nostalgią. Nic wcześniej i nic później w jej życiu nie wydawało się dorównywać tamtemu okresowi, tym kilku latom poświęconym pajęczej, filigranowej robocie wplatania się w krwiobieg francuskości. Po dekadzie spędzonej na emigracji do Polski wróciła z nową fryzurą, nowym jasno błękitnym kostiumem w perłowe guziki i nowym pomysłem na to, kim tak naprawdę jest.
W naszych rozmowach do tamtych lat wracała najchętniej. O wiele łatwiej było jej mówić o ulubionej wówczas piekarni, rytuale mijanych ulic, kłopotach ze współlokatorką czy odbytych podróżach po krańcach i centrach Francji niż o tym, co działo się z nią w momencie obecnym. Teraźniejszość była jej mgłą, jej zapomnieniem, dziwnym przystankiem pomiędzy tym, co przeżyła i tym, co wyobrażała sobie, że jest jeszcze przed nią. Od paru jednak tygodni coraz rzadziej mówiła o przyszłości, a przeszłość nabrała mistycznego wręcz wymiaru krainy jedynego słusznego odniesienia.
Czasami próbowałam nakierować ją jeszcze na świat naszej współczesności. Przyznaję, bywałam apostołem zdumiewającej technologii i niekonwencjonalnych idei, a wszystko po to, żeby ofiarować jej ten odcinek nadziei, którego, miałam wrażenie, potrzebuje, aby sprawnie wysupłać z kieszeni dziejów kolejny metr tasiemki do pociągnięcia coraz wątlejszego życia. W końcu zrozumiałam, że jej kategoryczny zwrot ku przeszłości, jej szeptane maladie było rozwiązaniem spreparowanym przez trzeźwo myślącą część jestestwa pani Poli. Pojęłam także, że obranie reminiscencji tych konkretnych dziesięciu lat nie było przejawem okupującego ją rozgoryczenia czy postępującej obsesji, a raczej daniem sobie ulgi – jawnego przyznania, że tamte dni były czymś bezkonkurencyjnym wobec czego przyszłość kurczyła się do kuriozalnych możliwości nawet w najlepszym wydaniu ducha i ciała. Bagatelizowanie tego, co by być mogło robiło z niej władczynię nad czasem. Rosła w siłę słabnąc z każdym dniem. Na moich oczach stawała się mocarzem z drżącymi kończynami. Przerażała mnie i jednocześnie wzbudzała coraz większą admirację. Z niepokojem myślałam o jej śmierci. Ja nie potrafiłam terroryzować wzgardą człowieczego losu. Podczas gdy jej łamały się kości, mnie łamało się serce na myśl o tym, czego już nie zobaczy. Wiedziałam o nowo narodzonym dziecku jej córki, o której w ostatnich miesiącach mówiła z łagodnością baranka prowadzonego na bezkrwawą rzeź: A kim jest ta nieśmiała pani? Czy mamy dla niej poczęstunek? Córka pani Poli przestawała być córką i stawała się sylwetką w ramach drzwi. Dziecko, które odważyła się pewnego dnia przyprowadzić było takim enfant gentil et calme! – schorowana kobieta obserwująca nieporadne ruchy malca była czuła w sposób daleki, obcy. Spotkanie miało posmak bolesnej uprzejmości. Pani Pola nie potrafiła się już zdobyć na bycie babcią – była kobietą, która coraz bardziej roztańczoną ponad wolę dłonią przeczesywała nastroszone piórka włosów swoje i dziecka, swoje i dziecka, swoje i dziecka…
Po dawnej Poli zostały prześwity. Pod koniec swojej walki z ujarzmianymi, zdziczałymi dolegliwościami straciła nawet Francję, te dziesięć najpiękniejszych lat i zostało jej bezsensownie wyszeptywane przed snem maladie, maladie, maladie. Zasypiała bez przywileju przyszłości, w zupełnie obcym terrarium teraźniejszości. Przeszłość odeszła przedostatnia, zaraz po niej opuściło ją imię – Pola. Została zamrożona w uścisku kołder, beztożsama postać sącząca w coraz węższych ustach wodę podawaną z łyżeczki. Uśmiechała się już tylko wtedy, gdy mówiłam jej na dobranoc:
– La maladie, słodka maladie. Niedługo będziesz Francuzką z krwi i kości.
Umarła z ciałem w odleżynach, bezgłośnie rozklekotana, niezdolna nawet do ostatnich słów. Mówiłam za nią testament złożony z mojego karykaturalnego „r”, amatorskiego „é” i nabytego w drodze skrzyżowania naszych losów, a uszpetnionego przez okoliczności, podłego przytakiwania: „łe, łe”.
Józefina Arodaz przyjęła fikcyjne imię, jej prawdziwe jest niewyraźne, nie dość bliskie, rozmyte; pod tym „szyldem” postanowiła przechowywać swoje literackie produkty. Pochodzi z miejsca, które nauczyło ją kochać naturę i do niej uciekać, gdy jest jej źle. Lubi tworzyć serpentyny i wszechświaty słowne, slalomy konceptowe, wyobraźnią lepić kreacje wszelakie i pokraczne. Jak sama mówi: „Reszta, to bzdura i oszukaństwo. Tyle we mnie prawdy, co w momentach na łące z kartką i długopisem”. Można ją znaleźć na Instagramie na koncie @czyteliusz.