Klisza II
Warszawa, 8 listopada 1990
Nic nade mną i nic we mnie.
Szukałem dzisiaj Anny Kareniny na regale, ale zapomniałem, że ja oddałem Ci całego mojego Tołstoja. Dobrze, że mi go z powrotem nie oddałaś. Teraz, zamiast pracować, mogę mętnie patrzeć w bielony sufit i myśleć – no tak, ja jej całego Tołstoja oddałem. Szkoda, że ja nie jestem Tołstojem. Takiego Tołstoja to by na pewno nie wzięła.
Więc tak mijają te dni bez środka. Nie wiem już sam jakiego. Ale wiem, że ten jakiś środek to jest niezbędny. No a ja go nie mam. Z resztą – nigdy nie miałem.
Leje ten deszcz i leje. I tak głośno skubaniec stuka, że wydaje mi się czasem, że to Ty. I zaczynam mówić, że ja tu pracuję i proszę mi nie przeszkadzać. No i urywam to śmiechem, bo oboje wiemy, że ja nie pracuję, tylko patrzę w ten sufit, bo mój Tołstoj niezmiennie leży u Ciebie. A później już się nie śmieję, bo ja przecież przed chwilą uciszyłem deszcz.
Ale potem znowu się śmieję. Dlatego, że ściany w bloku są cienkie, a ja od dawna na klatce jestem witany słowami “Niech pan się, kurwa jego mać, zdecyduje wreszcie, bo ja panu tę linę to już dwa miesiące temu pożyczyłem”.
Sama rozumiesz, mam dobre serce i nie chcę martwić nikogo, że – o tu szczebioczę jak małe dziecko, a nagle urywam i tylko deszcz nadal stuka uparcie o nieszczelne okna. Śmiech to taki znak dla nich, że liną to ja przewiązałem zasłony do karnisza i raczej szybko tych zasłon nie planuję zdejmować.
No ale jednak pracować muszę. Zapomniałem, po co mi była ta pieprzona Karenina, więc się nie przejmuj. Dalej możesz w swoich aksamitnych sukienkach opłakiwać rosyjską klasykę. Tylko mi wyślij zdjęcie, jak już to będziesz robić. Powieszę siebie na suficie.
Sobie na suficie. Sobie.
Sama mi kazałaś pisać do Ciebie długopisem, a teraz, o – masz co chciałaś.
I nie uwierzysz – nikt w całej Warszawie nie chciał mi sprzedać dwunastu i pół gwiazdy.
No to kupiłem papierosy.
Tadeusz Soplica
czy jak tam Ci się marzy
[…]
Klisza XIII
Warszawa, 31 marca 1991
Nie zasługujemy na takie nieba.
No i co, znowu mnie wystawiłaś. A ja dzisiaj dla Ciebie zmartwychwstałem.
To znaczy, tak naprawdę to wstałem z łóżka. Może nie jak Chrystus, w promieniach i fanfarach. Ale jak słońce. Tak właściwie to równo z tym, ociekającym rdzawą, żydowską krwią, słońcem.
I jak idiota, ja – seryjny ateista, pognałem w marcowym mrozie na roraty. I nie śmiej się, bo nawet pisząc ten list słyszę Twój ołowiany śmiech. I widzę nitowane błyski w Twoich zzieleniałych tęczówkach. Nie śmiej się, bo ja to zrobiłem dla Ciebie.
Omijałem drewniane płoty, na których białe kocury ciepło sobie spały, nie wiedząc ani o żadnym zmartwychwstaniu, ani o krwi spływającej po trotuarach. A mnie szron zaszedł powieki. Pomyślałem złośliwie – no niech śpią te kociska, zara jak zaczną na cud strzelać, to nie wrócą trzy dni do domu.
W końcu przewaliłem się ze swoimi grzechami przez barokową bramę. Przywitał mnie przeszywający, basowy huk. A ja na to – no niech będzie pochwalony. W kościołach to ja się zawsze czuję jak nałogowy palacz w wagonie dla niepalących. Jakaś jednak zawsze sadystyczna przyjemność z tego jest.
Nie chciałem Jezusowi przeszkadzać w jego cudzie, to stanąłem grzecznie pod płotem. Zimno było cholernie i nawet krew, zalewająca już teraz całą moją twarz, nie dawała żadnego, żywego ciepła.
Stałem pokornie i patrzyłem. Kolorowe wstążki, oplecione na ramionach krzyża, powiewały wesoło, jednak co i rusz zatrzymywane były w próżni przez prochowe huki. Serce mi zadrżało, tak jakbym naprawdę był żywy, gdy, pod tęczą perlistego aksamitu, procesja malowała się kilkoma jasnymi główkami, z kilkoma parami słomianych warkoczy. Na brudny, ściekający krwawo bruk, spadały suche płatki kwiatów. Bielusieńkich różyczek. Myślałem, że tam będziesz. Ale Ciebie znowu nie było.
No to skoro Cię nie było, to już mi się nie chciało zmartwychwstawać. Strzeliło znowu, zęby mi zadzwoniły, podniosłem kilka zdeptanych listków i wyszedłem z tego złoconego krwią wagonu.
Całą drogę do domu słyszałem huki, ale to może moje myśli zamieniły się już w czarnoprochowca. Teraz tak myślę, że może kościoły mi się pomyliły? Albo Ty naprawdę wierzysz w to, że bóg jest wszędzie, więc nawet nie fatygowałaś się w ten marcowy poranek… A może Ty wcale nie wierzysz i to jednak ja w tym duecie jestem wierzącym. Nie. To na pewno nie to.
Wypiłem za Jezuska trochę wina, nie odebrałem żadnego telefonu, nie przestawiłem żadnego zegara. Doszedłem do wniosku, że to nie tak, że ja w boga nie wierzę. Ja, po prostu, w nic nie wierzę – ja siedzę na dębowym, ciężkim krześle i ja nie wierzę, że to krzesło jest. A raczej – wiem, że to krzesło w momencie, gdy w nie uwierzę, gdy powiem: tak, oto jest krzesło solidne, dębowe – rozpryśnie się na miliardy kłujących drzazg.
Nie mogę się podpisać, bo jeszcze bym w siebie uwierzył
[…]
Klisza XVI
Koniec świata, 22 maja 1991
A jednak maj istnieje też poza Warszawą.
Wyjechałem w końcu z tego miasta. Zdradziłem Warszawę z pierwszą lepszą przydrożną wioseczką. I nie uwierzysz. Tutaj kwitnie nawet więcej bzów niż tam. Tu, gdzie teraz jestem, między żebrami wszystkich drewnianych płotków, wiją się poskręcane zielone łodyżki i pryskają ku niebu słodkim, rumianym błękitem.
Wszyscy moi lekarze kazali mi uciekać. Potraktowali moje miasto jak płonącą fabrykę.
Pan naprawdę ma chore płuca. Milczałem.
Pan naprawdę ma chore serce. Mój kardiolog bez przerwy napuszczał na mnie mojego psychiatrę. Wszyscy byli w zmowie.
Chcieli sami sobie rżnąć bezbronną Warszawę, gdy ja bym w tym czasie łaził po jakiś wilgotnych, mazurskich lasach.
Ale mieli rację. Cholera. Naprawdę mieli rację. Zośka. Ja umieram. Umieram i to nie w Warszawie. Nie bohatersko w wojnie. Nie jak słabeusz z własnych rąk. Umieram tak po prostu. Żyłem obrzydliwie tylko po to, żeby umrzeć pięknie. Ale czemu nie pomyślałem, że moja płonąca fabryka nie jest Rzymem. A ja nie jestem Neronem. Płonący Rzym mienił się miliardem pozłacanych iskier, spływających po skalistych wzgórzach. A Warszawa mieni się tylko ogniem kominów. A kominy mienią się tylko dymem i węglowym pyłem. A moje płuca mienią się tylko zimną śmiercią.
Ale może chociaż na mój pogrzeb przyjdziesz. Prawda?
A teraz leżę gdzieś na końcu świata. W brudnym potoku skrapla się majowe słońce. I tak jakoś lżej mi umierać. W uszy łaskocze mnie cieniutka trawa i jakby mi śpiewała coś na kształt nawet i Osieckiej.
Dziwne to miejsce. Bo ja wiem, że nikt o nim nie wie. Ale brzegi cieniutkiego potoku obrastają białe narcyzy. Trą korzennym zapachem cierpkie powietrze. Ktoś musiał je przecież tu posadzić. Z biologii prawie nie zdałem. Pamiętam z niej tylko jedno zdanie: “Każdy żonkil jest narcyzem, ale nie każdy narcyz jest żonkilem”. Ktoś to mądrze wymyślił. Albo mi się tak tylko wydaje.
A goździkowy wiatr przerywa tylko ciężki, lejący się falami, mieniący na brunatno, miód. Krzewy dzikiej róży układają się w drut kolczasty. Całe ręce mam od nich pocięte. Ale było warto. Bo tak dobrze umierać w otoczeniu dzikich róż.
I z tak mdłej plejady zapachów nieśmiało poznaję już tylko migdały. Jadłem je z Tobą, wtedy w czerwcu. Kupiłem za ostatnie pieniądze małą paczkę i z wyborów pobiegłem od razu do Ciebie. Powiedziałem, że teraz już będzie ciepło. Okłamałem Cię. Bo maj w tym roku, jak sama czujesz, jest wyjątkowo zimny.
Widzę powój rozsiany po całej polanie. Kręci się i wije wokół wszystkiego. I wszystko umiera, czując tylko migdały i myśląc – och! Jakże słodko jest umierać, mamląc w buzi lekkie płatki migdałów! Bielutkie kwiatuszki rumienią się zdradliwie. Tak jak i Ty Zośka. Tak jak i Ty.
Powoli i mnie ten powój zaczyna obrastać. Trawa już nic nie śpiewa. Miód skrystalizował się w powietrzu i cukier, jak zbite szkło, rozcina mi powieki.
Zosiula, ja Cię proszę, przyjdźże chociaż na mój pogrzeb. A jak nie, to idź przynajmniej ten jeden, jedyny raz, na tych żołnierzy.
…
Katarzyna Orzeszek jest uczennicą liceum i pochodzi z mazowieckiej wsi, którą pieszczotliwie nazywa “końcem świata”. Pisanie traktuje jako najwspanialszy sposób na poradzenie sobie z własną wrażliwością. Jej największe życiowe miłości to poezja śpiewana, Marek Hłasko, historia (głównie zimnowojenna) i wschody słońca.