Do przedwiośnia ma chłodny stosunek, wciąż nie wierzy w nadejście lata. Dni są przejrzyste i zimne jak metal, jedyna miła rzecz, jaka wydarzyła się kiedykolwiek, to piętnastoletni chłopiec, który pokochał ją w gimnazjum. A teraz jest bardzo głodna.
I
Gdy w kwietniu pojawiają się pierwsze kwitnące drzewa owocowe, rabuje drzewo z pachnącej gałązki i wącha do nieprzytomności, żeby się nacieszyć. Poznaje go na imprezie, zabawa jest tak słaba, że kończy się bez rzygania. Nie ma czasu na nienazwane randki, bo pobyt jest tymczasowy, miesiąc kwiatów mija szybko, a życie wypełnia się deszczem ze śniegiem i oczekiwaniem.
II
Znowu maj, chwyta go za gardło i trzyma mocno, aż pocą jej się ręce. Ale przychodzi zimna zośka i zagania wszystkich do domów, ona biegnie w deszczu dookoła jeziora z odpornością dziecka. Romanse są jeszcze niewinne, bezcielesne, kiedy ogląda filmy z rodzicami, rozpalają ją wibracje położonego obok telefonu. Na przystankach pryszczaci w garniturach i długie warkocze, pod kościołem dzieci na biało, ludzie wyżsi i odprasowani. Paraliżuje ją myśl, że musi jak najlepiej wykorzystać czas między majem a wrześniem, miesiące, które mijają w mgnieniu oka, zanim zdąży zachłysnąć się piwem. Zaczynają się niebieskie noce.
III
Czerwiec uderza z miękką zielonością, która formuje tunele na przedmieściach, przejeżdża przez nie z uchylonym oknem, z upojeniem dojrzałą wiosną. Zamiast radości często czuje lęk, że to wszystko minie zbyt szybko, niewykorzystane. Jak pada, to zieleń błyszczy jak fluorescencyjna folia. Trawa jest już tak wysoka, że można pomoczyć całe nogi. Jedzie na wycieczkę zakochana. Stawia kroki powoli. Dni mijają szybciej niż odległość dzieląca dwa ciała w łóżku. Wraca, bo musi. Dzieci z lodami bez żadnych planów na następne lata. Świętuje jeszcze imieniny ze szkolnymi znajomymi, wraca zygzakiem na rowerze. Czerwcowe światło nagrzewa miejski beton do czerwoności i znika.
IV
Po raz ostatni ma za dużo pieniędzy i wolnego czasu. Chwilowo nigdzie nie płaci za nocleg, więc pląsem przemierza arterie o nazwach jak z powieści rozpalających kobiecą namiętność. Podgląda nastolatki i ich papierowe świadectwa dojrzałości. Mocno ściska samą siebie w talii, zastanawiając się, gdzie kończyło się jej ciało dwa sezony temu. Lipiec jest duszny, nudny i zmięty jak prześcieradło po nocy bez snu. Odkrywa coraz to nowe miejsca, w których może zbierać się pot. Po cichu szuka drogi do łazienki: mieszkanie przecina na wskroś strużka niskiego słońca, kafelki są zimne, parkiety letnie. Pije kawę z cudzej kawiarki, a w drodze łapie jagodziankę w cenie jednego obiadu.
V
Nad ranem zrywa się z gołego materaca po koszmarze. Sierpniowy żar okrył ich lepkim brudem po krótkiej drzemce. Oboje są zakochani, ale żadne się nie przyzna, to gra o sumie zerowej. Żeby nie mieć go nigdy dość, wychodzi na dobre, zdusza w sobie tęsknotę, która zaczyna się przed przełożeniem stopy za próg. Robi to z przezorności, zanim rozejdą się do swoich spraw, okrutnie osobni. Dba o przyszłe wspomnienia, chce, żeby lśniły jej w głowie jak wypolerowana zbroja. Gdyby została, pokonywaliby dystans widokiem spranej bielizny, niechcianych wydzielin i bólem brzucha rodzącym złośliwość. Osiem pięter niżej czuje, że wypociła całe poczucie winy. Łapie pierwszy dzienny tramwaj, wyblakła, jak słońce, które wzeszło na dobre. W zakurzonych sandałach chowa brudne pięty. Będzie zacięcie słuchać muzyki, aż w końcu ta jedna nuta zaatakuje jej krew melancholią.