Tekst Pierścienie Saturna miał swoją prapremierę jako projekt dźwiękowy w CSW Wiewiórka w Składzie Solnym w kwietniu 2024. Został przygotowany wspólnie z Matem Barskim (muzyka) i Ann Chmiel (dźwięki, wizuale). Planowane jest również stworzenie z Saturna albumu muzycznego.
Ta jego wymięta, wyszarzała twarz, pierścienie poupychane, po trzy, cztery na każdy palec. Dłonie zawsze mu puchły na nów, znów sygnety hamowały dopływ krwi, odpuszczały w pełnie, zupełnie się zsuwały z palców, gubił je.
Na każdym z nich Uroboros, najpierw połknie swój ogon, potem palce, Saturna, mnie, ciebie, świat, wszechświat. Niebo odtąd dotąd będzie w kolorze wężowym, a podczas burz w dachy uderzać będą zielonawe łuski.
To co pamiętam, to jest dokładnie taki obraz otwierania pięści, bardzo powoli prostują się, lekko szeleszczą, w slow motion miękną, znikają z widoku zmęczone paznokcie, widać tylko rozmyte tyły pierścieni. Niespiesznie, sennie wyłaniają się dwie mapy wyrysowane z linii jego szerokich, szorstkich, owalnych dłoni. Podczas prostowania każdy z palców wydaje dźwięk w innej częstotliwości. Moje uszy w odpowiedzi też wydają własne tony, uciekają ptaki, psy lamentują, skomle właściwie wszystko wokół. Nie mogę zapamiętać kartografii jego dłoni, przysłania ją dźwięk palców i rozwścieczonych nimi psów.
„Pory roku na Saturnie trwają siedem ziemskich lat, rok dwadzieścia dziewięć i pół” – tłumaczył mi bardzo dokładnie. Tego dnia jego wszystkie pierścienie były na miejscu, dłonie spokojne i delikatne jak nigdy, jakby wypoczęte, solidnie wyspane.
„Chodź, zabiorę Cię na pogrzeb srok” – zgodziłam się i w milczeniu, między blokami, śmietnikami i trzepakami, wzdłuż małych drzew i wyblakłych żywopłotów, doszliśmy nieco spóźnieni na pożegnalną ceremonię. Patrzyliśmy przejęci, w ukryciu, jak przygnębione ptaki w kole otoczyły leżące upierzone ciało i wydawały dźwięki podobne do alarmujących syren. Ich pieśń odbijała się od rynien, niósł się smutek po całej okolicy. Znosiły gałązki i liście, przykrywały zmarłą srokę znaleziskami. On też podszedł i zsunął z lekkim trudem srebrny pierścień , położył na zmarłej i zaczął głośno alarmować z pozostałymi, aż w końcu dźwięk stał się miły, wszystko odfrunęło, nic już nie piszczało, nic nie płakało, a on cichutko pod nosem szeleścił językiem:
„Pękają pierścienie na palcach Saturna, pęka serce Urana i Jowisza, pęka ze śmiechu Mars i Pluton, pękata twarz Venus uśmiecha się czule”.
Szelest języka ustaje, zamykamy oczy, otwieramy je: leżymy w mokradłach, ja unoszę się ponad, on zapada się w głąb. Chmury nad nami niepodobne są do chmur, przypominają raczej gwiazdy, co umierając, wybuchają w najjaskrawszych kolorach. Razi mnie niebo, jego pochłania mokra ziemia, pomiędzy nami kłęby powietrza formułują się spiralnie. Wstaję, szukam domu, co wydaje się być moim, w skrzynce od niego masa pocztówek, wiersze, powycinane słowo po słowie z różnych gazet. Składam je w zdania, co są jak anagramy, zostawia mi wiadomość w sprawie mapy dłoni:
„Na dnie tej kałuży głębokiej zostawiłem rodzinne pamiątki, należy: nurkować w prostej linii, zatykać nos szczelnie, otwierać oczy szeroko, ze świadomością zamętu wody, nie dać się połknąć. Zrobiły się supły z korzeni, moczą się długo, trująca powłoka wyciera się powoli, genos, logos i zapach blokowisk. Zamek puścił lekko, klucze wypluwam szybko, wypuszczam je na wolność w nurt każdej nocy, szukają mojej prawdy poprzez zanurzenie. Otwierają się przede mną kałuże świata, pełne rozmiękczonych kocich pazurów, co mi wydrapują na plecach (gdy nurkuję) listy zakupów, ciągi haiku, labirynty z torfowisk. Otwieram usta, zamiast języka mam twoją dłoń, zaczynam nią machać do przechodniów, w języku migowym śpiewam pieśń dziękczynną”.
Nie (z)noszę pierścieni, nie wypatruję gwiazd, one same każdej nocy dopadają mnie, przykrywają sobą, formułują się wokół mojej głowy, szyi, wokół dłoni niczym złote bransoletki. Są jak hula hop, co nie chce przestać się kręcić. Nocami z potrzeby wypełnienia braku staję się nim, cała obwieszona pierścieniami, a pomiędzy nimi osiemdziesiąt trzy księżyce, co świecą jak chcą. Jestem lekka i one są lekkie, a na dłoniach moich nie ma już linii serca. Chodzę więc na wspak, by się nie zgubić, wszystko odwracam, co spotkam, to przekręcam.
„Słowa moje otwieraj kluczem, wyłów go z kałuży świata i wysusz na słońcu. Jeśli mnie zrozumiesz, w nagrodę wyślę Ci pantoflową pocztą sygnet znaleziony na grobowcu srok, co będzie świecił nawet wtedy, gdy wszelkie światło przysłoni Uroboros”.
śomi śniegocka jest artystką, poetką dźwiękową, zajmującą się pracą z ciałem, głosem, magią i improwizacją. Mieszka w Krakowie, ale często odwiedza inne wymiary, z których zwykle wraca. Zainspirowana surrealistami i zafascynowana psychogeografią, tłumaczy sny na język spacerowania. Można ją znaleźć na Instagramie na koncie @somi.sni i na http://www.somisni.pl.