Potatos / Józefina Arodaz

1

Kooperujący ze słońcem, prostokątny blask latał po kuchni, siadając na drzwiach, szufladach, stole, kubkach, doniczkach i na plecach pochylonej nad palnikiem gazowym Iwony. To Judyta odpowiadała za to naddatkowe, niespokojne światło w pomieszczeniu. Rękę, w której trzymała telefon ze zgaszonym ekranem, ustawiała pod różnymi kątami, łapiąc promienie przeciskające się do ich rozprażonego, kuchennego życia przez okno wychodzące na ruchliwą ulicę. Obserwowała wędrówkę rozedrganego światła i zmagania matki z sobotnim obiadem.

Iwona nastawiła na zupę, strzeliła pokrywką i odwróciła się do niej. Zły ruch dłoni rozsiewającej plamy światła. Iwona dostała blaskiem po oczach.

 –  Judyta! –  zdenerwowała się. Przysłoniła twarz ścierką, żeby jej nie świeciło. –  Judyta, obrałaś te ziemniaki?

 –  Obrałam. Tyle wystarczy? – Opuściła dłoń, w której trzymała telefon, a drugą przyciągnęła garnek bliżej wzroku matki.

Iwona zajrzała, skinęła głową.

 –  Może być  –  oceniła.  –  Zrobisz jeszcze sałatkę?

Judyta pospiesznie wstała z krzesła.

 – Nie, nie mam już czasu. Mam dużo zadane.  –  Nie patrzyła na matkę. Wzięła garnek z zalanymi zimną wodą ziemniakami i postawiła go na kuchence gazowej obok gotującej się zupy. Na blacie czekała miska z przetartymi ogórkami kiszonymi i pusty po nich słoik.  

–  Coś chyba śmierdzi  – rzuciła na odchodnym, żeby odwrócić od siebie uwagę. Podziałało. Iwona znów pochylała się nad obiadem. Judyta wycofała się do przedpokoju. Stała tam jeszcze przez chwilę i podglądała swoją brzydką, przesiąkniętą zapachem smażenia matkę przez oszklone (faliście, mlecznobiało) drzwi. Szkło deformowało postać Iwony. Była zamazana, rozlana, stłumiona. Jakby ktoś ją oblał całą kozim mlekiem, posypał pszenną mąką. 

W Judycie piętrzyła się złość na mamę, że urodziła ją tak późno, że była ostatnim dzieckiem z dużej rodziny, że do czasu jej pojawienia się na świecie rodzicom spowszedniało wychowywanie ludzi na ludzi. Że Iwona o siebie nie dbała, że gdziekolwiek się pojawiała, ciągnął się za nią zapach kuchni, że nie miała dobrze wypadającego w rozmowach hobby, że poświęciła się dla nich, dla tego domu. Do tego stopnia, że dla Judyty znikała jako osoba. Zostawały role i funkcje. Nawet ojciec z przyzwyczajenia wołał na Iwonę: Ej, matka…! i ona sama mówiła o sobie z pozycji oddalenia: Nie rób mamie przykrości. Mama już tak ma

Judyta czuła, że z rodzeństwa miała najgorzej, bo to do jej czasów matka nie pasowała najdotkliwiej. Wychodziły z niej nijakość i starość. Wyniszczona, zawsze zmęczona, przewidywalna. Matka z kuchnią zamiast ojczyzny. Na obmyślaniu posiłków upływały jej doby. Wciąż tam była: coś szykowała, po czymś sprzątała, czegoś była w trakcie, stamtąd się wychylała, witała gości, żegnała. Judyta co jakiś czas wyciągała ten temat i próbowała się z nią skonfrontować. Pytała: dlaczegojaki w tym szerszy sensco u ciebie poza tym? 

Iwona wzruszała ramionami w odpowiedzi. 

 –  Mama już tak ma  –  mówiła i nie chciała zastanawiać się dalej. I było, jak było.

2

A było tak, że w ich rodzinnym systemie pojawiały się przecież prześwity, przedarcia, dziury po mikrowstrząsach. Judyta zapamiętywała te momenty, zbierała je dla siebie i badała, czy może przyniosły coś nowego, przesunęły układy choć o milimetr, czy przeciwnie – nie zmieniały nic. 

Na przykład, ten epizod parę lat temu, gdy Paweł wrócił pierwszy raz z robót w Holandii. Jednak stęskniony, jednak złakniony rodziny i rozmów zaczął przesiadywać w kuchni w trakcie krzątaniny. Nadrabiał codzienność. I chwytał się przy tym: siekania, podawania, mieszania. Zmywania przewalających się po całym mieszkaniu brudnych naczyń, których nie dało się pokonać, bo w ich zlewie zawsze coś zalegało.

Dopiero wtedy, po tym roku za granicą, po rozłące, tyraniu, dystansie i powrocie, Paweł zrozumiał ten zlew. Zrozumiał, że wśród piętrzących się tam garów, do syfonu ściekały nie tylko makaron z rosołu czy kawałki ziemniaków z koperkiem, ale też sekundy, minuty, godziny życia Iwony. Więc była to pewnie jakaś niedziela, a on zabrał się do zmywania, jakby robił to od zawsze, jakby dom rodzinny nie nauczył go podskórnie innych ustaleń. Utworzyła się scena rodzajowa składająca się z matki gotującej, Pawła pomagającego, Judyty bawiącej się cukiernicą ze srebrną, wypolerowaną klapką. Klapkę to podnosiła, to z krótkim klekotem opuszczała, a fragmenty kuchni odbijały się w cukiernicy zupełnie wyraźnie – jak w małym lusterku – tylko do góry nogami.

Pomiędzy ten obraz wszedł jednak ojciec. Stanął w progu, przyglądał się chwilę. Wydawało się, że dostrzega jedynie Pawła. A może tak naprawdę ogarnął wzrokiem wszystkich, ale to syna konkretnie potrzebował z kuchni wymazać?

 –  Paweł, czego ty się chwytasz babskiej roboty? – powiedział i trudno było im ocenić, czy drażni go to naprawdę, czy sobie żartuje. Paweł spochmurniał.

 –  Tato, no co ty…  – Bardzo chcieli, żeby to był tylko żart.

Babska robota, Judyta stukała cukiernicą wpatrzona w postaci i rzeczy odbite w srebrnej klapce, bab-stuk-ska-stuk. A mama się śmiała speszona, jakby przyłapana na małym oszukaństwie, którego będzie się od teraz wstydzić. Wycierała ręce w fartuch i śmiała się, bo w takim stylu rozwiązała już niejeden konflikt między nimi a ojcem. Zaraz też zręcznie wymanewrowała Pawła z kąta przy zlewie, wcisnęłą mu salaterkę z kruchymi ciastkami i powiedziała, że trzeba to zanieść do salonu, bo spodziewają się gości. Ojca już w drzwiach nie było. Paweł w końcu też wyszedł. Mogła przestać mieszać, odstawiła miskę z ciastem. Odczekała, aż wszystko się uspokoi, a potem zmywała: długo, dokładnie.

Cukiernica dalej klekotała. Judyta sprawdzała językiem wewnętrzną stronę policzków, które pogryzła z nerwów. Cicha, mała Judyś. Nikomu nie mówiła, że chciałaby zamieszkać w srebrnej klapce od starej cukiernicy. Wyobrażała sobie wszystkie rzeczy, które działy się tam na odwrót. Na odwrót, czyli inaczej.

Takie momenty. Drobne jak sól.

3

Przeliczyła drobne w portfelu. Wystarczy na kawę, więc poszła zadowolona, że nie musi się nikogo o nic prosić. Cieszyła się, bo pierwszy raz za czasów liceum poczuła się szczerze wliczona w plany jakiejś grupy. Dziewczyny były w porządku. Pisały ze sobą przez całe lato. Wysyłały Judycie zdjęcia z wakacji, a teraz miały się spotkać, pogadać, nadrobić. W kawiarni już na nią czekały. Trzymały dla niej krzesło. Miały tyle do opowiedzenia. Usiadła z wdzięcznością. Na zewnątrz upał, ponad trzydzieści stopni.

– O Boże… – Najpierw ten niesmak w głosie Anki, która gwałtownie przerwała swoją relację z podróży po Szkocji. Dziewczyny automatycznie powędrowały za jej wzrokiem. Za szybą przystanęła i oparła się o murek gruba, spocona baba z siatami zakupów. Ciemne plamy gnieździły się pod pachami, na dekolcie, spływały do brzucha. Wilgotne włosy lepiły się do czoła. Pochylona szukała czegoś w torebce. Pewnie chustki.

Padło jeszcze:

 – Tragedia.

Dziewczyny kręciły głowami, zahipnotyzowane widokiem, starające się ukryć uśmiechy – zażenowania, może drwiny, może współczucia. Dla nich to była tragedia, a dla Judyty mama.

Miała kilka sekund, żeby zdecydować. Potem stałoby się coś nieubłaganego. Znała to uczucie, ale wcześniej pojawiało się przy niej raczej podczas oglądanych filmów, a nie bezpośrednio jako element jej życia. Głowa pulsowała, a ona nie mogła opędzić się od idiotycznego porównania do Demi Lovato w „Camp Rock”. This is me.

– Słuchajcie, pójdę. – Zaczęła się zbierać, szurać krzesłem. Popatrzyły na nią zaskoczone.

– Ale gdzie? Judyta, siadaj jeszcze. – Próbowały ją chwycić za rękę. Wyrwała się.

– Tam za oknem stoi moja mama. Muszę jej pomóc nieść zakupy do domu. Nie będzie sama taszczyła. – Wyszła. W następnej chwili otoczył ją gęsty, tłusty, asfaltowy upał. Czuła, jak jej ciało przejmuje żar.

W domu Judyta wpatrzona w szybkę kredensu tłumaczyła niezgrabnie Iwonie, żeby nie nosiła swoich starych t-shirtów z poliestru w takie dni, że ona jej kupi niedługo jakąś ładną, lnianą koszulkę. Białą, bez rękawów. Potykała się o słowa, robiła uniki. Iwona tarła surowe ziemniaki na placki ziemniaczane, milczała i co jakiś czas wycierała oczy grzbietem dłoni. Judyta obserwowała jej umęczoną twarz w szybce kredensu, bo szkło, jak kadr z filmu, mieściło akurat odbicie sylwetek ich dwóch – matki i córki. 

Wstała, położyła dłoń na jej ciepłym ramieniu. Iwona na moment przestała pracować, ręce opadły na dno garnka, znieruchomiały.

– Mamo, już wystarczy.

Józefina Arodaz (ur. 1997) – pisze pod pseudonimem, pracuje w księgowości, mieszka na wsi. Ukończyła studia azjatyckie, spędziła też jakiś czas na krytyce literackiej. Publikowała na łamach Magazynu BIS AGH. Inicjatorka projektów „Płacz nad rozlanym” (2023) oraz „Wielobajka” (2022, 2023). Entuzjastka uczt, dzikich słów, ucieczek i rzeczy szwankujących. Znaleźć ją można na Instagramie na koncie @jozefinaarodaz.