Pożegnanie z rybą / Maja Bromowska, Natalia Latecka

I tak niczego nie wymyślę. To znaczy, mogłabym sypnąć z rękawa, ale to tak jak z bezlikiem jesiennych liści. Przy czym one są lepsze, bo szumią i szeleszczą przy chodzeniu i rozgarnianiu ich stopą. A jeżeli nie ma się węchu zniszczonego covidem, można wyczuć delikatny zapach. Swoją drogą, dla drzewa musi to być niezły szok – stracić z dnia na dzień prawie wszystkie liście. Ileś miesięcy nosiło się tę szatę, karmiący ciężar i nagle traci się krwiste połączenie. Trochę jak człowiek, któremu spada poziom hormonów. Liście, póki zielone, są pulsujące i ważne. Jeszcze miesiąc czy dwa temu zachodziła w nich fotosynteza. A teraz nagle pyk i taki liść leży na chodniku. Ktoś w niego splunie, ktoś nadepnie i ogólnie koniec kariery.

Odlatujące gęsi drgają na niebie. W ptasich kluczach zachwycające jest to, że tworzą się w każdej sekundzie od nowa. Wciąż rozpadają się i scalają. Jakby były i jednocześnie ich nie było. Doskonały przypadek abstrakcji. Można powiedzieć, że zamykają lato za bardzo grubymi drzwiami, w szczelnym sejfie, po drugiej stronie kuli ziemskiej. Przecież dla normalnego ludzkiego umysłu druga strona kuli ziemskiej to mrok i żadne streamingi tu nie pomogą. Ani podróże.

Pierwsze, słoneczne dni października napawają nadzieją, że ciepło można kumulować pod skórą, pod powiekami, że może wystarczyć na długo. Dziewczyny siedzą na murku, czekając na lot. Może i zapaliłyby papierosa, ale jedna pilnuje drugiej. A w myślach każda sobie powtarza, że fajnie byłoby zajarać. Piją latte na spienionym mleku roślinnym, którego pochodzenia nie znają i to pozwala im delektować się smakiem. Plotkują o chłopakach. Z eleganckiej studzienki zalatuje ściekiem. Ten moment, podobnie jak wiele innych, mógłby trwać nieprzerwanie. I być może gdzieś w przestrzeni echo ich głosów nadal rozbrzmiewa. Idą do bramki z kontrolą bezpieczeństwa. Mozolny proces rozbierania się, zdejmowania akcesoriów, pasków, sprzączek. Na szczęście nie zawsze ściąga się buty. Każda otwiera swoją walizkę i można zobaczyć, co uznały za nieodzowne. Szare pudełka jak gąsienice powoli przechodzą przez czarny tunel. Się ubrać – paski, breloczki, pochować sprzęt, o niczym nie zapomnieć, obejrzeć się trzy razy. Kontroler, tkwiący na stołku, tak jakby ten stał się częścią jego ciała, protezą, może trochę niechcianą, burczy coś po niemiecku. Ton jest nieuprzejmy i słychać w nim niezachwianość wiary w to, że dziewczyna go rozumie. I ona rzeczywiście go rozumie, ale udaje, że jest inaczej. Ich oczy spotykają się. Jego twarz, bez oznak emocji, ledwo mieści się w kadrze.
– Tak wygląda schyłek zachodniej cywilizacji. Mógłby brzmieć jak symfonia Beethovena. Pewnie chcesz zapytać, która – dziewczyna mówi to gdzieś pomiędzy nim, a swoją towarzyszką, w ich słowiańskim języku.
– Mam nadzieję, że nie trzecia, popłakałabym się z nudów!
– Naprawdę, wielu myśli, że to byłby koniec świata. To przepotworna megalomania. Dobra, teraz nie ma dinozaurów, kiedyś może nie będzie ludzi.
– Sycylia to gate 7. Jakaś boska cyfra.

Apokalipsa dziewczyn nie interesuje, bo i dlaczego miałoby to zajmować ich głowy, pełne projektów, obowiązków, erotycznych fantazji i miłosnych poszukiwań. Może ktoś uznałby, że czterdziestolatki to już nie dziewczyny, ale to tylko dowód typowej ignorancji. Wychodzenie z niej to jak zejście z pokładu samolotu na nieznaną dotąd ziemię. Zapach lotniska na Sycylii znacząco różni się od tego w Berlin Brandenburg.
– Październik to nie sezon na pomarańcze – stwierdza z przyklejonym uśmiechem sknerowata staruszka. Siedzą wraz z mężem w samym przejściu do jadalni, zupełnie nie przejmując się, że są gospodarzami pensjonatu. Trzymając się za ręce, oglądają włoską wersję telewizji „Trwam”.

Dziewczyny mogą sprawiać wrażenie wyrwanych z jakiegoś obrazka albo wyciętych krzywo nożyczkami i wklejonych w krajobraz z palmami, połyskującym w słońcu rozległym morzem i białymi skałami, kontrastującymi z wulkaniczną ziemią. Wiele programów oferuje taką możliwość – skopiowania swojej sylwetki i wklejenia w dowolną scenografię. Dziewczyna z liściem na twarzy i blondynka o przeźroczysto-szarych oczach w takich chwilach zespalają się jak syjamskie rodzeństwo, zrośnięte bokami ciała. Tutejsze krajobrazy dla wychowanych w PRL są jak klisze starych slajdów. Pot spływa po udach, plecach i między piersiami. Idą przez sycylijskie bezbrzeża, jakby wiedziały dokąd. A przecież nie wiedzą.
– Wspomnienie błękitu towarzyszy mi od czasów, kiedy jeszcze się nie narodziłam. Bierze się znikąd i rozpływa nie wiadomo gdzie. Być może patrząc z kosmosu sprawa jest prosta – błękitna poświata kończy się, tam gdzie atmosfera. Kiedy przysuwam do oczu żółty, mokry liść klonu, widzę jego zaostrzone krawędzie. Liść obejmuje moją twarz i czuję wzruszenie. Kojarzy mi się z ciepłą dłonią, która nie chce mnie puścić. Przyczepia się do włosów, klei do skóry i ja się na to godzę. Tak żyję z liściem na twarzy. Prześwitujące przez niego światło ma ciepły kolor. Nie docierają spaliny i nikt mnie nie zobaczy, dopóki pod niego nie zajrzy.
Ciekawe zjawisko zachodzi wtedy, gdy wewnętrzny błękit, ten wschodnioeuropejski, wchodzi w reakcję z takim na przykład sycylijskim. Błękity poznają się, są zdziwione, a człowiek nie ma nad tym żadnej kontroli.

Kaktusy i aloesy są niezniszczalne. Żółwie żyją 200 lat, zamknięte w swojej skorupie. I też lubią plażę, tak jak dziewczyny. Ta z liściem lubi pływać, zwinnie i bezgłośnie porusza się tuż pod taflą. W przeciwieństwie do blondynki, która z niewiadomego powodu boi się głębokości. Dla dziewczyn, zrośniętych jak syjamskie rodzeństwo, ta różnica stanowi problem i jednocześnie jest jego rozwiązaniem. Na skałach otaczających morze blondynka dokonuje heroicznego dla niej kroku i wskakuje do wody. Zanim to zrobi, mija trochę czasu, męczy ją coś pomiędzy chęcią a tęsknotą, pod skórą przechodzi dreszcz strachu. Ostatecznie to nogi decydują.
– Po skoku czuję się jak niemowlak, który pierwszy raz kąpie się w wanience. Niepewność oddechu, drżenie, szok.
– To niezwykłe, że za każdym razem masz taki powrót do przeszłości.
– Ciągle szukam przyczyny. Mam różne teorie. Być może dawno temu, w innym ciele, podjęłam podobny wysiłek, żeby wyjść na ląd. Zatrzasnęłam za sobą jakieś drzwi. A teraz próbuję je za wszelką cenę otworzyć, waląc pięściami i kopiąc.
– Ja z kolei mam wrażenie, jak gdybym nigdy nie wyszła z wody. Noszę ją wszędzie ze sobą i ona czasami wytryskuje. Płaczę albo opowiadam bardzo smutne rzeczy. Opływam bliskich jak skały, trochę ich obmyję, poliżę, roztrzaskam się.

Miasta portowe mają w sobie sól. Niosą historie marynarzy i turystów, którzy przybijają tam tylko na chwilę, ich rozstania i tęsknoty za stałością, która umożliwia powolne wzrastanie. Pod wieczór dziewczyny są głodne, a pora jeszcze za wczesna, jak na sycylijskie obyczaje. Przemiła gospodyni nakrywa stół, pomimo że jest jeszcze zamknięte. Blondynka jest wegetarianką, ale zdarza się jej zjeść owoce morza. Tutaj nie ma innej opcji. Zamawiają i czekają, a czas przyjemnie się sączy. W oddali słychać szum statków, które kołyszą się w porcie. I nagle wjeżdżają na stół dwie ryby w całości, tak jak je matka natura stworzyła, doskonale upieczone. Na twarzy blondynki widać zmieszanie, jakby ktoś podstawił jej nogę. Jakby jej przyniesiono nie zamówioną rybę, ale krowę na talerzu, z rogami i wymionami. Ale nic to, nie poddaje się.
– To może być moje pożegnanie z rybą.
Po kilku kęsach jej twarz się rozmywa i blednie. Odsuwa gwałtownie krzesło, zrzucając sztućce.
– Przepraszam, ale muszę się przejść.
– Weź serwetę!
Musi minąć cały ciąg knajp, które w międzyczasie się otworzyły. Restauratorzy patrzą na wymiotne konwulsje z ulgą, że to nie u nich w lokalu. Za rogiem wszystko się uspokaja i po chwili blondynka wraca. Kelner bez słowa zabiera jej talerz i stawia go przed tą z liściem, która wprawdzie niepokoiła się o towarzyszkę, ale nie przeszkodziło jej to w dokończeniu swojej porcji. Sytuacja nie wymaga komentarzy ani tłumaczeń. Blondynkę ogarnia upragniony spokój.
– Nie będę się już kopać z drzwiami. Teraz to ty jesteś dla mnie jak skała. To przyjemne uczucie, że naprzeciwko jest ktoś, o kogo można się rozbić i spienić. A następnie rozlać się w bezkresie.

Podobnie październik, wypełniony słońcem i nadzieją, roztrzaskuje się o zimny i bezlitosny listopad.