prze.sile.nie / Mira Król

I

Na koniec każdego roku podstawówki facetka zwykła powtarzać niestrudzenie jedno zdanie, kalka za kalką, jakby odpalała starą płytę z tych kulawych czasów, jakie kotłują się w pamięci, tworząc szaroburą masę obrzydzenia faszerowanego tęsknotą – śledzie moczone w mleku i bułka nurzana w wodzie i posypywana cukrem. Iluzja powtarzalności i stałość, którą przełykaliśmy z trudem, ale i nie bez przyjemności.

Z każdą chwilą, co zabrzmi cholernie żałośnie, stawaliśmy się starsi. Co w naszych głowach, odłączonych od myślenia hormonami, czyniło z nas prawie dorosłych. Czarny winyl nabierał rozpędu, a igła dźgała powierzchnię płyty z czułością, z jaką dentysta wyrywa mleczaki bez znieczulenia, by zrobić miejsce nowemu. Ból jako nieodzowny element przejścia. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że mgr zrobię z cierpienia, a nawet obronię ją z wyróżnieniem.

Chroboty przechodzą płynnie w dźwięk. Z głośnika wysypują się wprost do naszych, kładzionych po sobie, małżowin usznych ograne kawałki z Opola ‘79. Miarowe pocieranie, iskry i trzaski wiodącę ku melodii, którą dobrze znaliśmy: “Szanowni Państwo, Cała sala śpiewa z nami. Krótki prolog do: “Ktoś mądry – bez imienia i nazwiska, jakby dane osobowe rzeczonego mędrca owiane były srogą tajemnicą – powiedział niegdyś, że życie składa się z powitań i pożegnań”.

.Pauza. Zaczyna się i kończy kropką.

Pauza jest ważna, pauza ma podkreślić powagę sytuacji. Akcent kładziony na wyraźny koniec i majaczący w tle początek. Przesilenie – krótka lekcja zostawiania za sobą przeszłości. Utrata wiary w stałość i skok na główkę w nieznane.

„Jedyną stałą rzeczą w życiu jest zmiana” – powiedział Heraklit z Efezu. Dziecko wylane z kąpielą.

Tymczasem wyświechtane, śmierdzące potem i cebulą słowa belferki zlewały się z brzydką wydzieliną spod pach i kroczy uczniów i ich, nie żeby znowu zawsze tak dumnych ze swoich pociech, rodziców.

Z twarzy rodziców dało się wyczytać współczucie. Widzieliśmy je dostatecznie wyraźnie, by pogłębiało kiełkujące w nas przekonanie o bezcelowości naszych starań. A jednak wszyscy jesteśmy tylko trybikami, które pokrywa rdza i łamie czas. Patrząc na nas, widzieli siebie z wczoraj. Karmieni słowem zza różowych okularów, kładli na języki słodkie landrynki i śnili o jutrze. Lecz gdy przyszło jutro, zza wszystkich porów skóry wyzierało rozczarowanie, a na języku zostawał nieprzyjemny, biały osad. Candida. A teraz my, nasza kolej, żreć, opychać się do nieprzyzwoitości. I cóż z tego, gdy nasze brzuchy, pozornie pękate, pozostawały puste.

Dalej już tylko brawo, owacje, sprawnie poczynaliśmy sobie w tym teatrze, odgrywając swoje partie. Potem wszyscy, którym udało się odkleić swoje wilgotne ciała od szkolnych ław, posłusznie i w jednym rytmie szliśmy do domów, do domów.

I tylko lato wciąż czekało na nas z całą tą obietnicą rzeki i lasu.

Skłamałabym, mówiąc, że nie wodziła nas na pokuszenie ta tłusta pozorna wolność. Śmietanka żółciejąca na bieli mleka. Co nie zmienia faktu, że pielęgnowaliśmy w sobie głębokie przekonanie, że wraz z pierwszym krzykiem wdepnęliśmy w niezłe gówno. No future. Coś tu się ewidentnie zesrało, a my, pokraczne bąble wyplute w samo centrum niczego wprost z łon naszych matek, lepcy i śliscy, każdy tak samo brzydki, bierzemy to wszystko do rączek i pchamy do buzi w ramach treningu sensorycznego. Coś nam tu śmierdzi, wykręca nasze nozdrza na lewą stronę. Papu jest bee, ale wypieramy sobie te, nikomu niepotrzebne, napływy refleksji między drylowniem wiśni i odszypułkowywaniem truskawek. W rytmie, w tempie. Przecież nie od dziś wolimy przyjemniej i bezmyślnie łatwiej.

Może całe to machanie flagami i sztandarami to jeden wielki bullshit, może wszyscy chcemy jedynie, w sposób dystyngowany, nierzucający się w oczy i społecznie akceptowany, odsunąć smród sprzed nosa.

Tato, już lato.

W domu czekały nas trzy, kuszące bardziej bądź mniej, opcje. Czerwony pasek i spijanie pianki z piwka uchachanego ojczulka z podskakującym radośnie brzuszyskiem. Bramka numer dwa – łomotnięcie drzwi i soczysta porcja ciszy, tej z rodzaju przedburzowych, przerywana chrobotaniami dobiegajacymi z pawlacza, a po niej następowały szybkie i nerwowe kroki do pokoju wakacjowicza, i głośne i rytmiczne plask, plask, plask, i czerwony pasek – rychło w czas – będziemy wspominać z przekąsem. Bramka numer trzy i tu zonk, chuj kogoś obchodzi twój pasek czy jego brak.

Próbowaliśmy się gdzieś wpasować, tego przecież oczekiwała od nas surowa rzeczywistość wzniesiona przez naszych przodków, konstrukt bezpieczny, bo tak dobrze znany. Oswojony, więc weszliśmy w to i długo wierzyliśmy. Połykaliśmy, posłuszni konformiści, dżdżownice, podnosiliśmy koszulki po przegranych zakładach czy leżeliśmy z sercem podchodzącym do gardła na środku drogi, czekając na kolejny nadjeżdżający samochód, a asfalt parował i mościł się w naszych płucach. Oddech stawał się płytki, a uczucie ciężaru zdawało się nas nigdy nie opuszczać.

“Socjalizacja to proces kształtowania osobowości, przyswajania norm i wzorców zachowania, charakterystycznych dla danej grupy, którego wynikiem jest wyobrażenie o sobie i swoim miejscu w społeczeństwie, czyli tożsamość”. Cel uświęca środki, stabilna struktura osobowości jest miernikiem sukcesu.

¾ naszych matek nigdy nie było, nawet kiedy były. Innym razem zajmowały tyle miejsca, że dla nikogo więcej nie było go już na tej scenie. Mogliśmy tylko dygnąć i odfajkować swoje bycie. Ojców to już w ogóle, jak to mówią, sukces ma wielu ojców, ale porażka – tylko matkę. Mieliśmy jeszcze dziadków, a przynajmniej niektórzy z nas. Ale tu też nie było dyskusji, nie dyskutuje się z kimś, kogo bliscy zahaczyli życiorysem o Auschwitz. Po prostu żyliśmy i powinno nam wystarczyć, że na naszych wersalkach nie ucina sobie drzemki żaden Ulrich, a na środku stołów, które przez lata służyły do gromadzenia rodziny przy ciepłym posiłku, nie defekuje Miszka.

I tu postawmy kropkę. Tłustą jak pulchna świnka czekająca w chlewiku na swój koniec, Bóg się rodzi, świnka zdycha, Bóg się rodzi, świnka pycha.

II

21 czerwca, początek lata albo końcówka wiosny, niezły kawał skurwysyna z tego czasu, wszystko jest względne. Kuglarskie zagrywki.
Faza jaśminowa wstępowała na tron tuż po wonnej fazie bzowej, to pozostawało bez zmian, ale podskórnie czuło się, że pora już uchylić okno. Rozgonić zaduch. Wydłubać ze szczelin watę , którą upychaliśmy tam każdej jesieni, by ograniczyć napływ powietrza.

Bo był lęk wyssany z mlekiem matki i podtrzymywany odpowiednio skrojonymi do tego celu metodami wychowawczymi.

Ale gdy raz uchyliło się lufcik, a wymagało to niezwykłej siły woli, sprawności, gibkości i zdolności lawirowania na krawędzi taboretu z klapką (małą skrytką na skarby – mleczny ząb, połyskujące pióro sójki, niebieskawe skorupki szpakowych jajek, czaszkę martwej wiewiórki wymienioną z czasem na parostki kozła – które przez lata będą służyły opowieściom o diabłach, a z czasem przyjmą płeć kobiecą, by zamieszkać okolicę i kusić poznaniem, zlizując znad górnej wargi mleczny ślad), nic już nie było takie samo. Skorupka pękała i, lekko poobijani, wydostawaliśmy się z jaj. Wystarczył jeden głęboki wdech, by wzniecić w nas apetyt potęgujący świdrowanie za pępkiem. Od tamtej pory towarzyszyć miał nam głód nie do zaspokojenia piętką z masłem. Nienażarte gąsienice łaknące przeobrażenia.

III

Przesilenie, czas otwartości i uchyłków. Uchełek jelita grubego, uchyłek przełyku i “uchyl lufcik, dziecko”, gdy wciąż ćwiczymy się w uchylaniu od razów spływających na nas z każdej strony. Później nazwiemy to doświadczeniem. Nic więcej ponad nieustające balansowanie swoim niezdecydowaniem z mięska i kostek, w połowie drogi do jutra.

Wchodzimy w to głębiej z każdym kolejnym kęsem.

Mira Król – urodzona w 1987 roku, w dniu jej czwartych urodzin światło dzienne ujrzała płyta Nevermind Nirvany. Absolwentka. Mieszka na mazowieckiej wsi. Pisze. Publikowała w „Migotaniach”, „Afroncie”, „Drobiazgach”, „Stronie czynnej”, „Helikopterze”, „Szajn”, „Składce”, „Trytytce”, „Zakładzie”, w „Pocztówkach literackich Karola Maliszewskiego”, „Tlenie literackim”. Gdy ktoś pyta, co aktualnie robi, odpowiada: szwendam się. Na deficyt zieleni poleca pola, łąki, lasy i rower.