Ptaki / Kuba Schuwald

Zdarzenia te miały miejsce w styczniu. Był to leniwy czas, kiedy z jednej strony minęła już świąteczna radość, a z drugiej nie nadchodziła jeszcze energia białych zamieci. Żyło się wtedy w stagnacji – zmrożony śnieg nie zachowywał nic ze swojej chrupkości, powietrze truł smolisty dym, a zimno, zamiast pobudzać krążenie, wyciągało z organów energię. Wszystkim doskwierała niewygoda – taka nieokreśloność w powietrzu męczy mięśnie i usypia wszystkie siły życiowe.

Męczy ona też ptaki. Są stworzone do życia, do celebrowania wszechświata wdzięcznym szybowaniem, do łączenia śpiewem nieba i ziemi. Jednak nawet im trudno jest wydobyć z siebie własną naturę, gdy opasają je węzły styczniowej nudy i kurzu, powstrzymywane przez niewidzialną siłę przed wzbiciem się wysoko. Ptaki są również stworzone do opowiadania historii – stąd nuda jest dla nich szczególnie drażniąca i otępiająca. Nikt nie widzi tyle, co one – strasznym żalem by było, gdyby nie mogły opowiadać o tym, co zdarzyło im się podpatrzyć. 

Miały one w mojej okolicy pewno schronienie – bezpieczny i cichy strych, gdzie niezależnie od pory roku przybywały i wymieniały się historiami. Proceder ten trwał już od dawna i nikt nie zakłócał spokoju tej ptasiej rady. A i tak jedyną osobą, która mogłaby się na to poważyć był właściciel domu, staruszek, o którym jeszcze do niedawna wiedziałem tylko, że ma dom ze strychem i wspaniałą żonę. Ale im akurat z pewnością nie przeszkadzały ptaki na strychu. Nie widziałem ich obojga od dłuższego czasu, jak zresztą wielu innych mieszkańców znanych mi z widzenia – wszyscy zaszyli się w domach w obliczu styczniowej nijakości. 

Warto jeszcze dodać, że dom, na strychu którego obradowały ptaki, był bardzo piękny, z szachulcową elewacją, zadbanymi okiennicami, tak rzadko dziś w ogóle obecnymi, z drewnianym dachem i małym, lecz wyśmienicie pielęgnowanym ogrodem. I nawet ten dom ugiął się pod ciężarem styczniowego powietrza – jakby zszarzał i stracił część siebie. Miało się dość tego stycznia.

Dość miały zwłaszcza ptaki. Zebrały się one pewnego dnia na wspomnianym strychu, zmęczone niekończącą się nudą. Ich skrzydła były jakby oklejone smołą, ruszały się ospale i otępiale. Nie wiem, o czym wtedy rozmawiano, same ptaki pewnie już tego nie pamiętają, bo wszystkie błahostki przyćmiły wydarzenia następnych chwil. 

Do strychu wleciał wróbel. Natychmiast zwrócił uwagę wszystkich, bo podczas gdy inne stworzenia flegmatycznie podlatywały do otwartych okien, o wróblu tym można było wreszcie powiedzieć, że przyfrunął, niosąc ze sobą iskrę energii, prawie już nieobecną wśród ptasiego towarzystwa. Żwawo okrążył pomieszczenie i wylądował na szczycie krzesła. Uzyskawszy uwagę zebranych, zabrał głos:

– Słuchajcie mnie wszyscy, bo zdaje mi się, że coś się dzieje! Właśnie wracałem po niezbyt obfitym obiedzie, gdy zobaczyłem, jak z domu spod naszego strychu wychodzi staruszek. Wszedł do warsztatu i wrócił z drabiną. Żywo mnie to zainteresowało, to przycupnąłem i obserwowałem, czym też takim staruszek się zajmie. A on oparł drabinę o dach, wziął do ręki kij i wdrapał się na samą górę, aż pod dachówki. Pamiętacie wy może te ogromne sople powstałe po ostatniej odwilży, te które tak groźne zwisają od wschodu? No, to staruszek zamachnął się i wszystkie je zrzucił za jednym uderzeniem! A wydał przy tym krzyk, który zmroził mnie bardziej niż ostatnie nocne ziąby, jednocześnie poruszył mną dogłębnie, obudził to, o czym my wszyscy tutaj pozapominaliśmy. Poczułem życie i koniec stycznia! Sople rozbiły się w mak – widziałem cały plac pokryty malutkimi kryształkami. A wtedy, słuchajcie, psy zaczęły szczekać, zerwał się wiatr i wzbudził tornado, śnieżynki zaczęły wirować, staruszek zszedł z drabiny z grymasem na twarzy, jakby coś go opętało – już nic więcej nie wiem, bo zaraz po tym się zerwałem i przyleciałem tutaj! I co wy na to? Czas się obudzić i lecieć!

Trudno opisać poruszenie, jakie wzbudziła relacja wróbla. W kilka chwil strych wypełnił się szałem. Zadawano sobie pytania: Co to znaczy? Jakieś święto? Skąd ten krzyk? Bardzo szybko amok ten przerodził się w ekscytację. W stanie tym nie kryło się ani krztyny niepokoju, tylko radość – choć nie wiadomo, czym dokładnie spowodowana. Jakby coś zrzuciło z ptaków łańcuchy, oczyściło skrzydła z oleistej mazi i ponownie połączyło duszę z ciałem. 

Stworzenia skakały, radośnie ćwierkały, prowadzone najszczerszą ekscytacją. Czuło się świeżość i tchnięcie, poruszające ten zardzewiały mechanizm tajemnic, w którym uczestniczą ptaki, ludzie i wszystko inne, co żyje. Przypomniano sobie w jednej chwili o wszystkim, co nadawało sens.

A wtedy, wśród amoku, przez okno przefrunęła sikorka, toczona orgiastycznym uczuciem, zrobiła salto, a z jej malutkich trzewi słowa zdawały się tryskać:

– Kwiaty! Kwiaty! U staruszka, tam przy oknie, kwiaty! Chryzantemy! Ćwirrrr… ĆWIRRR…

Otwarły się okna i cały strych wybuchł tumanami ptasich piór. Wszystkie wróble, sikorki, sroki, zimorodki, gile i dzięcioły wyfrunęły nad dach, zataczając koła, wykonując salta, śpiewając co sił: 

Ciebie Wiosno wielbimy

Ciebie Wiosno niepojętą

Ciebie, Ciebie, wielbimy.

Pluły zimie w twarz. I srały, srały, bo wobec takiego szczęścia nic nie może ograniczać anielskiej wolności, ekstazy siły i dynamizmu. Przeleciały nad całą okolicą. Minęły ulice, place i ogrody, aż dotarły do kościoła, gdzie zgodnym kluczem wzbiły się spiralnie, otaczając dzwonnicę. Wtórowały im organy, które nigdy o tej porze nie grały. Cud gonił cud, każdy ptak był świadkiem coraz to nowszej fantazji świata. Działało to wszystko na ptasią gorączkę jak nawóz.

Tak spontanicznego wybuchu,  który trwał ledwie od kilku minut, nie spodziewał się nikt. Coś wbiło klin w styczeń. Upojone radością, ptaki przodowały temu orszakowi dionizyjskiemu, stanowiły jego trzon i podstawę. Wszyscy mieszkańcy widzieli ten spektakl i patrzyli na siebie zakłopotani. Wróbel pomyślał, jak zatwardziałe jest ich serce, jak skażone styczniem, jak głuche na wołania siły, która zbawia i raduje, jak ślepi na iskrę nadziei, przerodzoną w ptasi płomień, wreszcie jak nieczułe na wszechogarniające pobudzenie. Kątem oka zobaczył staruszka idącego w stronę domu. Nie widać było w nim ani śladu krzyku, praźródła tej gorączki. Żal było strasznie, że nawet on utracił sens, zapomniał już o świetności życia… Zapomniał… Król banita…

Staruszek wrócił do domu i usiadł przy biurku. Otworzył pamiętnik i zapisał w nim parę zdań.

Przed południem zrzuciłem sople. Gdyby komuś przyszło do głowy, żeby mnie odwiedzić, to wolałbym, żeby się nie zabił. Pogrzeb nie trwał długo. 

Siedział długą chwilę w ciszy. Spojrzał przez okno. Ptaki już się nie darły. Ich dziwny klucz rozpierzchł się i został po nim tylko obsrany dach. Trudno powiedzieć, co to miało znaczyć.

Kuba Schuwald – student historii sztuki. Świat jest dla niego pełen sensu, ukrytego lub jawnego. Bardzo lubi pszczoły.