A wirowanie to nie miało oczywiście dla dziejów świata żadnego znaczenia.
Ta opowieść jest po prostu za szybka, któż ją wytrzyma.
Tamara Bołdak-Janowska
Siedzi za tą ladą w przychodni i obsługuje tych ludzi wszystkich. I głównie to starsze takie panie. Raczej niegroźne i raczej sympatyczne. Ale się zdarza też różnie przecież. I one zawsze są za szybko na swoje wizyty. Na wizytę dzisiaj o 13:20 pani Mariola przyszła o 12:30. Cztery osób przed nią do ósemki czekały, ale co on może?
I przyszła kolejna pani. Elżunia może albo Janina. Spóźniona. Przecież nic nowego, ale coś w nim to spóźnienie wywołało. Wszystko mu wirować zaczęło. I w tym wirze jakby wyraźne do końca nic nie było, ale jak się coś z wirowania wyłaniało, to zupełnie w pełni i całe. Wyraźne. Wirowania się zdarzały kiedyś już. Głównie w liceum. Ale im więcej psychiatra mu leków dawał, tym rzadziej się działy i w końcu w zasadzie przestały dziać się. Mimo wszystko jednak właśnie wyraźnie działo się takie.
Popatrzył w dół na plakietkę na swojej koszuli. I tam logo niezbyt miłe takie. Owal z nazwą sieci przychodni. Zielony. I napisane na plakietce, że Bartek i że uczy się. I zrobiło się przykro Bartkowi, że się uczy. Bo on się stara zawsze pomocny być i tym paniom pomagać i panom też czasem. Plakietka dalej twierdzi, że Bartek się uczy i nikt chyba nie wie, kiedy przestanie. A chwilę już Bartek pracuje.
I wtedy Edyta otworzyła pudełko z lanczem. Edyta, która siedzi obok niego przy biurku tym samym i która nie uczy się już, otworzyła pudełko, z którego powoli rozniósł się zapach łososia. Nieznośny zupełnie zapach ryby, który stał się wszystkim, co Bartek miał w tej chwili i cały Bartek był skupiony na zapachu ryby, połączonym jeszcze z kawą z mlekiem, którą przed chwilą zaparzył dla siebie i Edyty. To znaczy zaparzył dla nich przelewowy ekspres. Zaraz porzyga się na klawiaturę, ale nie zwróci przecież uwagi Edycie, bo Edyta zawsze miła dla niego i pokazuje mu, co tam klikać w systemie.
Zapach zniknął i pojawił się sam dźwięk. Dźwięk baniaka bulgoczący, kiedy ten chłopak młody, co do trójki czeka, wlewał sobie wody do butelki. I zawsze wszyscy do kubeczków plastikowych. I to dobrze, że do butelki, ale ile to trwać może?
Wszedł chłopak z butelką swoją wypełnioną zupełnie i w poczekalni zrobiło się cicho. Bartek powoli zaczął dostrzegać, jak nieprzyjemne jest wszystko w przychodni. Nigdy wcześniej nie zwrócił uwagi na światło. Okna zasłonięte przez cały dzień pożółkłymi roletami. Jarzeniówki pod sufitem w najzimniejszym odcieniu, w jakim można wyobrazić sobie jarzeniówkę. I normalnie to tak jakoś się człowiek przyzwyczai. Ale siedział Bartek i przez kolejną godzinę skupiał się na: świetle, temperaturze (równie niemiłej) i okazjonalnie na włosach wyrastających z pieprzyka na twarzy obsługiwanej akurat przez niego osoby. I po tej godzinie właśnie, spędzonej razem z potem na kołnierzu koszuli oraz szybkimi ruchami gałek ocznych, mógł Bartek wyjść.
I wyszedł, a na zewnątrz wcale nie lepiej chyba. Bo jakieś resztki słońca niby jeszcze mu na twarz padały, ale co po takich resztkach? I zapachy wszystkie zewnętrzne kanalizacji i szlugów i dźwięki samochodów i widok gołębia martwego i rozlanej jakiejś zupy.
I z zupą właśnie przygoda kolejna, bo przechodził Barteczek koło baru mlecznego i tam kobieta starsza. Taka, że by mogła do przychodni przyjść. I zupę jadła pomidorową, ale tak ją jadła z intensywnością zupełną i pośpiechem i szybkością. I ten obraz w głowie Bartka się odcisnął jakoś i szedł Bartek dalej, żeby zjeść sobie coś w barze wietnamskim, ale z obrazem ciągle pod powiekami i tylko zupa i przełykanie jej.
Ale usiadł w barze w końcu i zamówił ryż z warzywami, bo mięsa Bartek przecież nie jadł, a nawet jakby jadł, to dzisiaj by nie zjadł pewnie, bo to nie należy w taki wirujący dzień mięsa zjadać. I jedzenie zupełnie było w zasadzie zwykłe i nic szczególnego, ale też spełniło przecież oczekiwania wszystkie i dobre, smaczne prawie. I tanie nawet, a w przychodni to najlepiej się nie zarabia przecież.
I wychodząc z baru, zobaczył Bartek pięć osób, które w zasadzie to nie wyglądały na zbyt miłe, ale jednocześnie wyglądało to wszystko bardzo miło. Jedli kaczkę chyba i makarony jakieś i piwo do tego mieli wszyscy. Ale wyglądało to tak, jakby oni dobrze się czuli wszyscy. Śmiali się i rozmawiali i poczuł się Bartek jakoś lepiej, co może jednak głupie. Bo dlaczego miałby się lepiej poczuć. Że się ktoś śmieje inny? Ale co zrobić, jak się poczujesz lepiej?
Więc się poczuł lepiej i z obrazem śmiejących się usiadł jeszcze na ławce. Bo w sumie niby lepiej, ale trzeba trochę odpocząć sobie po takich przygodach i wirowaniach i przygodach wirujących różnie. I siedział na ławce, a jak siedział na ławce, to podszedł do niego szczur.
– Siema – zagadał szczur.
– Cześć – odpowiedział uprzejmie Bartek.
– Wszystko git?
– No trochę mnie zawirowało, ale lepiej chyba trochę.
– Kurde, ale jesteś chory czy coś?
– No tak psychicznie raczej.
– Czaję, słaba sprawa. Ale chyba ci nie pomogę za bardzo.
– Nie przejmuj się. Radzę sobie.
– Ale to z pracą cię tak dzisiaj zagięło?
– Trochę chyba. Ale też praca nie jest taka zła. Mogłem gorzej trafić.
– A gdzie robisz?
– W przychodni siedzę na recepcji. Ale takiej sieciówce prywatnej.
– A, jakiś taki sra-med czy coś?
– No taki właśnie sra-med.
– To mogło być gorzej chyba. Ja będę spadać. Zdrowia i miłego dnia i w ogóle.
– Spoko. Do zobaczenia.
I poszedł szczur do swoich szczurzych interesów, a Bartek posiedział chwilę i poszedł do domu zrobić sobie kanapkę jeszcze, bo nie do końca najedzony jednak po tym ryżu.
Igor Pawletko – urodził się w Gdyni, mieszka w Warszawie. Studiuje na Artes Liberales, czyta dużo książek różnych. Zbiera małe figurki zwierząt i stare zdjęcia. Brat Neny.