I
Po południu w zerwany i snujący się po trawniku sznurek od prania zaplątała się kuna. Jej krzyk wyciągnął nas z domu. Obeszliśmy podwórko i w końcu ją zobaczyliśmy, jak szamocze się, napina sznurek, przewraca na boki, jak rozwiera pysk i szarpie głową. Jeszcze nigdy dotąd nie oglądaliśmy kuny z tak bliska i tak długo. Były płochliwe, przebiegłe, po zapadnięciu mroku narzucały swoją obecność w garażach i stodołach, psuły samochody, nastręczały problemów. Przynosiły szkody. Patrzyliśmy, jak pierwszy raz w życiu któraś z tego plemienia zaplątuje się w sznurek na pranie z naszego plemienia. Baliśmy się zbliżyć i próbować ją uwolnić. Wyglądała na wściekłą, gotową przegryźć nasze skóry. Nie zrobiliśmy nic, czuliśmy się bezradni. Wróciliśmy do domu i czekaliśmy na powrót taty. Zadaniem taty będzie uwolnić od cierpienia kunę.
Przez następne godziny, w których starałam się odrobić lekcje, towarzyszyły nam piski i wrzaski zwierzęcia. Nie dało się skupić. Wyglądając przez okno zauważyliśmy z bratem, że za ogrodzeniem, niedaleko uwięzionej kuny, pojawiły się dwie kolejne. Stały i obserwowały, towarzyszyły. Chyba trzeba napisać o tym tak: były wsparciem dla tamtej, która bez przerwy napinała i luzowała sznurek. Męczyła się, a my razem z nią. Wszyscy czekaliśmy na powrót taty: ja, mój brat i trzy kuny. Zadaniem taty będzie uwolnić od cierpienia tę, która wyrywała się do wolności tak intensywnie, że jej ruchy przypominały rozedrgany, niezdrowy taniec.
Wieczorem nasz tata wrócił z pracy. Zaparkował samochód, zamknął garaż i ruszył przez podwórko w stronę źródła niepokoju. Obserwowaliśmy przez okno, jak zbliżał się do wymęczonej, walczącej ze sznurem kuny. Stanął w bezpiecznej odległości, zamyślił się. Musiał widzieć jej wściekłość, jej beznadzieję, w którą wpakował ją głupi los. Obserwowaliśmy przez okno tę dwójkę i nie wiedzieliśmy, jak się to skończy. Byliśmy świadomi, że ojciec regularnie podkłada trutki na kuny, że próbuje różnych metod pozbycia się ich ze swojego gospodarstwa, a teraz jedna z nich jawnie zakłócała spokój jego rodzinie, groziła naszemu porządkowi. Kuny przynosiły szkody, a zadaniem taty było tylko uwolnić ją od cierpienia. Zdawaliśmy sobie sprawę, że ma prawo wybrać sposób oswobodzenia, ale jednocześnie czuliśmy, że ta druga, wisząca w powietrzu opcja byłaby w jakiś sposób nie fair. Zawrócił do garażu, spędził tam chwilę, szukając czegoś, co pomogłoby mu rozwiązać sprawę, wyszedł znów. Założył grube rękawice, trzymał łopatę do śniegu i długi sekator. Wszyscy czekaliśmy w napięciu na to, co się miało zaraz stać. Dwie kuny za ogrodzeniem nadal czuwały przy cierpiącej, która na widok naszego ojca zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej. Rwała się. Podszedł w milczeniu, odgradzając się od niej szerokim dnem łopaty. Udręczone, spłoszone zwierzę natarło, uderzając w jaskrawoniebieską tarczę. Tępy odgłos ciała na twardym plastiku. Szybki, sprawny ruch dłoni z sekatorem. Kuna była wolna. Odczuliśmy ulgę. Chciałabym wiedzieć, jak one odczuwają ulgę.
II
Wszystkie ich wesela mieliśmy nagrane na kasetach VHS, które potem trzeba było ratować, przegrywając do zupełnie niekompatybilnych z dotykiem plików MP4. W tych rzadkich momentach, gdy odtwarzało się takie filmy uderzała śmieszność i przestrach na widok młodych twarzy wszystkich tych ludzi, którzy byli już starzy lub nie żyli. Kolorowe pary złączone w zabawnym, skocznym tańcu, kołysały się w bok i do pionu, w bok i do pionu. Urywki z biesiadowania, galaretki z rosołu, torty z masy margarynowej. Długa zabawa w kółku połączona z zapętlonym śpiewaniem „Mam chusteczkę haftowaną”. Pod koniec niektórzy tańczyli na drewnianych stołach, wdawali się w bójki dla mocniejszych wrażeń lub przysypiali w kątach pilotując wirowania w ciężkich od alkoholu głowach. Moje piękne, młode ciocie, moi piękni, młodzi wujkowie, moi piękni, silni, zdrowi, nieuzależnieni, niezależni, czyści, bezbłędni, chętni na życie weselnicy.
III
Na wiosnę dostały się do ogródka łania z jelonkiem. Obudziło mnie wołanie matki, która chciała, żebym pomogła jej zagonić zwierzęta z powrotem ku wolności. Spłoszona łania wyskoczyła ponad ogrodzenie i pobiegła do przydomowego lasu. Na naszym podwórku został tylko jelonek. Młode stworzenie nagle musiało poradzić sobie z faktem, że znikła jego matka, a pojawiła się moja i że nie widział drogi ucieczki. Wyszłam z domu i podeszłam do nich. Czułam, że razem z mamą cierpimy tak samo, widząc jak jelonek zaczyna rytmicznie uderzać głową w siatkę ogrodzenia. Zastanawiałam się, jak zająć się tym cudzym dzieckiem, żeby nie wyrządzić mu krzywdy. Wiedziałam, że nie mogę go dotknąć, żeby nie przesiąkł zapachem człowieka, że, gdyby tak się stało, łania mogłaby go odrzucić. Otworzyłam szeroko bramę wychodzącą na nieuprawne pola, obeszłam zlęknione zwierzę i rozłożyłam szeroko ramiona, imitując ruch skrzydeł.
– Idź, idź – przemówiłam łagodnie. – Tam, idź tam. – Wyciągałam ręce w jego stronę i zaraz odsuwałam, latałam dłońmi, trzymałam dystans, próbując przybliżyć jelonka do wolności. A on źle odczytywał moje znaki, cofał się w złą część podwórka i znów uderzał w siatkę, śmiesznie przy tym podskakując i nie rozumiejąc, dlaczego świat się przed nim zamknął.
Pracowaliśmy nad jego oswobodzeniem parę minut. Bałam się, że jelo-
nek się wykończy i ten zły trans, to uderzanie rdzawo-brązową główką
w ogrodzenie znajdzie finał w smutku. Udało się jednak.
– Idź, dobrze, jeszcze trochę – mówiłam – już ci się udało, już możesz biec.
Tak pokonaliśmy ogrodzenie.
IV
Zagrali Kaczuchy. Dynamiczne dźwięki porwały ludzi do tańca, a ludzie porwali mnie – małą, rozbieganą, ubraną w różową sukienkę w fioletowe plamy – w sam środek koła. Nie wiem, jak to się stało. Jeszcze przed momentem latałam po sali razem z innymi dziećmi. I nagle byłam tu – w wirze, w kotłowaniu, w ścisku, a jednocześnie zupełnie sama wobec wszystkich. Tańczyli, uśmiechali się i chyba chcieli, żebym dołączyła do zabawy. Ale mi brzydko biło serce, czułam, że ktoś wyrwał mnie z naturalnego środowiska, odgrodził od swobody. Stałam sztywno, smutna i zdezorientowana. W końcu mnie wypuścili. Mamy takie zdjęcie, na którym my – dzieci – biegamy między dorosłymi, których traktujemy bardziej jak labirynt ciał niż prawdziwych ludzi. Stary aparat nie potrafił objąć dokładnie naszego ruchu. Jesteśmy zamazanymi, wielobarwnymi, ulotnymi stworzeniami z baśni o polskim weselu.
V
Latem do pokoju w starym domu dziadków wleciała sikorka. Babcia zapytała nas, czy chcemy ją na własność. Popatrzyłyśmy na siebie z siostrą. Chciałyśmy. Babcia poszła po pudełko po butach, a potem wędrowała po pokoju za sikorką, która nie rozumiała ani firanek, ani okien, ani nagłych ścian, bo wychowana była w poczuciu nieskończoności. Jej lot po pokoju wyglądał jak pokaz szamańskiego, intensywnego tańca. Fruwała jak fikcja. Zapatrzyłam się na tę niecodzienną scenę. Jakimś cudem ptaka udało się złapać. Trzepot skrzydeł szurał po powierzchni tektury. Życie biło z tego pudełka, które babcia wręczyła nam z namaszczeniem i pozwoliła wrócić z sikorką do domu, żeby pochwalić się rodzicom. Szłyśmy w górę zielonego pola, u szczytu którego stał nasz dom, a skrzydła biły, biły, biły, a my się śmiałyśmy do życia, które dało nam ptaszka. Gdy dotarłyśmy do drzwi wejściowych w pudełku nagle zrobiło się ciszej i ciężej.
– Mamo, mamo, mamy ptaszka! – wołałyśmy, a ona wyszła z kuchni i nie rozumiała, bo w naszych rękach było tylko pudełko i nic z żyjącej istoty. – Mamy ptaszka. Babcia dała nam ptaszka. Wleciał do pokoju i złapałyśmy go.
Pamiętam, jak wyjmowała nam pudełko z rąk, jak stała na ganku wysunięta w stronę balustrady, licząc jeszcze, że to, co tam znajdzie – po prostu wyfrunie. Pod pokrywką znalazłyśmy martwą sikorkę we krwi.
– Co wyście zrobiły? To okropne, tak się nie robi. – Pamiętam, że mówiła do nas ostro, surowo, bez cienia zrozumienia, natomiast samą sytuację martwego ptaka naznaczyła łagodnymi słowami. – Pękło jej z żalu serduszko. Kazała nam wrócić do domu. Płakałyśmy. Trudno było nam zrozumieć, że ta pełna trzepotu sikorka, zupełnie niedawno oddana w naszą opiekę, odmówiła życia. To było pierwsze, co niepotrzebnie zabrałyśmy światu. Po co ją chciałyśmy – musiałyśmy się nad tym zastanowić.
Józefina Arodaz (ur. 1997) – pisze pod pseudonimem, pracuje w bibliotece, mieszka na wsi. Ukończyła studia azjatyckie, spędziła też jakiś czas na krytyce literackiej. Publikowała na łamach magazynu BIS AGH. Inicjatorka projektów Płacz nad rozlanym (2023) oraz Wielobajka (2022, 2023). Entuzjastka uczt, dzikich słów, ucieczek i rzeczy szwankujących. Znaleźć ją można na Instagramie na koncie @jozefinaarodaz.