Tlen / Zuzanna Bober

I Okręty 

Wielka procesja dni! Mija dzień za dniem, chyba nawet już przestałam zauważać, że coś się kończy, a coś się zaczyna. Dni topnieją tak cicho… Wieczorem deszcz bębnił w szyby. Dy, dy, dy, dy, dy, dy… Potem zasnąłeś niepostrzeżenie, nie zdążyłeś nawet zgasić światła. Wpadasz w sen, przekraczasz tą śmieszną granicę miałkiej jawy i bezpłodnych majaków. Chyba widziałeś tam jakąś obcą twarz, może był tam jakiś las? Zresztą nie pamiętasz już. Sen ucieka, przecieka jak woda przez sito. Rano niebo było szare i pachniało popiołem. Chwilę musiałeś się zastanowić, czy to właśnie poranek, czy trwa ciągle długi wieczór? Gubimy się, mylimy dzień z nocą. Taka właśnie jest ta procesja dni październikowych, procesja dni listopadowych, procesja dni grudniowych… Ten wielki korowód dni jałowych. 

Gdy idziesz jak co dzień, idziesz mechanicznie, chyba nie wiesz już sam, że idziesz.  Żyjemy jak lunatycy, idziesz, idziesz, idziesz… Deszcz bębni dy, dy, dy, dy, dy, dy, dy, dy, dy, dy… Więc tak, tak, tak, zawsze tak, tracę zdolność zaprzeczania. O czym to ja? Deszcz, deszcz, dy, dy, dy, dy, dy… Idziesz, a koło drogi płoną wciąż światła latarni, żebyśmy na dobre już nie mogli odróżniać dni od nocy, ha, ha! Deszcz, dy, dy, dy, dy, dy… Mokre liście przylepiają mi się to twarzy. Są tak obrzydliwe, tak bardzo, bardzo, jak gnijące, galaretowate ciała prastarych zwierząt, wydartych z najgłębszych jaskiń, najgłębszych ciemności. Tak bardzo obrzydliwe, tak bardzo. Ha! Ha! Dy, dy, dy, dy, dy, dy, dy… Więc idziesz jeszcze? Tak idziesz, pełzniemy przecież jak lunatycy. Idziesz, a światła latarni, tak, płoną światła latarni, a ich wielkie ciepłe oczy są trochę upiorne, a trochę tkliwe… Tkliwe jak jasne porty widoczne z oddali. Jasne porty widoczne z oddali… 

Ach! Nasze okręty mkną po spokojnym morzu. Fale skamieniały w wielki pancerz śpiącego rycerza. Niemożliwe chyba, żeby myśleć, że cokolwiek nam zagraża. Maszty naszych okrętów sięgają niebios, na których obłoki są białe jak gdyby olbrzymi rozlali mleko. Odbicia tego wielkiego błękitu osiadają na naszych wargach, zlizujemy je i grzejemy się, rozciągnięci na słońcu jak tłuste koty. Czy cokolwiek złego mogłoby nam się przytrafić? Czasem słyszymy, że gdzieś daleko, daleko, poza naszym horyzontem ktoś zatonął. Wystrzelił flary, krzyczał, wił się i poszedł samotnie na dno. Ach, niech kości nieszczęśliwych trawi słona woda! Tonie zawsze ktoś z zewnątrz, ktoś poza nami. My zlizujemy odbicia wielkiego błękitu. Słońce, wiatr, powietrze pieszczą nasze włosy. I cóż z tego, że ten czy tamten utonął? My nie toniemy nigdy. Nam sprzyjają bogowie. Cudowne dzieci szczęścia, stoimy w tym słońcu, w tym słońcu… W tym słońcu jesteśmy tak przepyszni, jak gdyby oblepieni miodem. Słońce, wiatr, słońce, wiatr, powietrze, słońce, wiatr, powietrze, woda, słońce, wiatr, powietrze, woda, ogień, słońce, wiatr, powietrze, woda, ogień, ziemia… Kochamy się z wzajemnością w każdym z żywiołów. Jesteśmy narzeczeni wielkim niebom, na których olbrzymi rozlewają mleko. Myśl, że coś nam zagraża, taka myśl jest doprawdy jedynie śmieszna! 

Więc trwamy zawieszeni pomiędzy nieistniejącym niebezpieczeństwem, a względnym dostatkiem. Nie mamy mało, ale nie mamy też za wiele. Rozchylamy nasze gardła szerzej i szerzej… Obrastamy w tłuszcz. Nie prowadzimy żadnych wojen, ciszy nie mącą wystrzały dział artyleryjskich, zapach stojącego powietrza nie miesza się z wonią krwi i prochu… Nie prowadzimy więc wojen, nie budujemy i nie siejemy, bo i po co? Wciąż dryfujemy po spokojnych wodach, mijamy brzegi, wyspy i kontynenty… Istniejemy samotnie. Kpijmy sobie ze świata! Ha ha! Jesteśmy tacy pyszni w tym słońcu! Tacy pyszni, niby umazani w miodzie, aż sami chcielibyśmy przyklęknąć i całować zachłannie własne dłonie. Nie, nie, to nie szaleństwo. Jesteśmy zbyt miałcy i przezroczyści, żeby oszaleć. Czasem tylko jakaś myśl utyka nam w gardle i wisi niewypowiedziana. Uwiera nam niczym ość… Ale to tylko przez chwilę, tylko przez chwilę i zagrzebujemy się znów w wielkiej próchnicy pustych dni i nocy. 

Lecz zdarza się też, że gdy tak dryfujemy, niespodziewanie dzieje się coś, co wytrąca nas z naszych dostojnych, tłustych cielsk. Gubimy nawet buty i stoimy zupełnie nadzy. Zdarzenie, które jest syczącą iskrą wobec wielkiej próchnicy dni i nocy, przychodzi samo. Po prostu stało się; płonie dumny maszt naszego okrętu, a pokład pęka nam pod bosymi stopami. Wpłynęliśmy na nieznane wody, tak bardzo chcielibyśmy się czegoś uchwycić, uchwycić czegoś tak mocno, że zostaną nam czerwone ślady na zgięciach dłoni, uchwycić czegoś… Ale już nie ma czego. Wypłynęliśmy na nieznane wody…  Tam, gdzie kiedyś nieznani kartografowie na mapach czerwonym tuszem kładli monstra, bestie, potwory… 

Ślizgamy się więc po nabrzmiałym cielsku węża morskiego, myśląc, że zaraz zmieli nas w swych ogromnych szczękach, a proch z nas wypluje na cztery wiatry. I wtedy wiemy już, że żyjemy. Jesteśmy głodni. Nasz głód będzie nienasycony, będzie wieczny. Usadowiliśmy się w kręgach wokół ognisk i pozwalamy cieniom tańczyć po naszych twarzach. Ogień jest huczny, jest przeszłością dawnych karnawałów. Krew na naszych rękach jest dużo słodsza niż miód, bo zawiera w sobie duszę, a właściwie jest nią całą, jest duszą rozcieńczoną i widoczną w czerwieni.  Przykładamy usta i zlizujemy ją łapczywie. Świat jest pełen dusz, mówili dawni greccy. A te cienie drzew za nami są prawdziwsze od naszych rozpadłych okrętów. Pozostaje nam już tylko krzyczeć, że:

chcemy życia

ciepłej krwi

i prawdziwych niebezpieczeństw

II Pewność

I wtedy przewracamy się na drugi bok. Nie budzimy się, nadal śnimy niespokojne sny ludzi spokojnych. Coś sprawia, że parę mięśni naszych policzków drga. Ach, nasze twarze! Szkaradne, spięte maski, terakotowe pancerze skór, brudna (bo cielesna!) cielesność oddzielająca nas od czystości wymiaru snu…

      odpływamy 

                    w nieznany kraj

                                         dziki kraj

                                                     zimne wody

                                                                   a my jesteśmy ciepli

                                                                                         pękają jak zapałki maszty naszych okrętów

***

 – A żeby wam ziemie lekką była! – mówi i rzuca nam w twarze garście czerni. Zasłaniamy oczy, oblizujemy wargi. Gorzkie i słodkawe. Utyka nam pomiędzy zębami ta konsystencja wieczności. Gleba, glina, materia wiecznego powrotu – prochem jesteśmy i w proch się obrócimy. 

Wciąż ciska w nas pełne garście. Kto? Kto w nas ciska? Rysy twarzy są niewyraźne, jakby wyciosane twardo dłutem w kamieniu i wypłukane przez deszcze setek lat. Co więcej tutaj (nie wiemy dokładnie, gdzie to „tutaj” się znajduje) wszelkie kontury – chyba drzew, chyba ścian, chyba ludzi, chyba skał… – rozmywają się jak dym. Czujemy zapach ogniska. Ognia i palonych ciał. Czujemy też zapach kwiatów bez imienia. Kawy. Pieczonego ciasta. Wszystko tu jest płynne i zmienne. 

Możemy oderwać sobie palec od stopy, połknąć go i wyciągnąć z gardła. A potem odstawić go na miejsce. Czujemy ból. Ból – oto jest nasza prawda. Ale cóż z tego?

Może nawet chcemy go czuć. Odrywamy i połykamy kolejne dwa palce. Krew. Prawie się poślizgnęliśmy. Kolejne palce… Nasz Boże. Nasz słodki Boże, któryś naprawdę potrafił cierpieć, któryś naprawdę potrafił umrzeć. Nasz słodki Boże, cóż to za ból! Połykamy własne palce i rozrywam sobie gardła. Rozrywamy. Odrywamy. Odkładamy na swoje miejsce. Nasz słodki Boże… Ta krew i to dobrowolne cierpienie – nasze i Twoje. Twoje jest obietnicą wieczności. A nasze? 

To tak jak gdybyśmy przesuwali ręką po ścianie i szukali włącznika, aby zapalić światło. Nagle ciemność wypluwa pokój – białe ściany milczą, a bluza leży na podłodze, papier na biurku i wystygła herbata w garnuszku. Nikt nie zniszczył naszych światów. Szukamy więc w wielkiej rozciągłości naszego bólu włącznika, który uświadomi nas, że istniejemy.

                                                                Zaistnieliśmy.

                     Cierpimy, więc jesteśmy. Jesteśmy, więc cierpimy. Proste jak drut.

Świadomość istnienia przepełnia każdą komórkę naszych ciał, rozchodzi się falą po wielkich jak oceany skórach. Cierpieniem przeciwstawiamy się śmierci. 

– A żeby ziemia wam lekką była! – mówi i rzuca nam w twarz garść czerni. Kto? Neolityczny bożek-lęk. Nagle uświadamiamy sobie: ziemia nam lekką nie będzie. Nigdy. Nie spoczniemy i nie zapomnimy. Nie porzucimy myśli o tym i o tych, których ciągle porzucaliśmy. Upływ czasu to jedno wielkie porzucanie, wciąż porzucamy i nas wciąż porzucają. Jesteśmy jednocześnie porzucanymi i porzucającymi i na tym chyba balansuje równowaga chaosu świata. 

Teraz widzimy od góry nasze ciała rozciągnięte na łące pełnej majów, czerwców i sierpniów. Świeci słońce i świecą gwiazdy, kwitną kwiaty i płoną wysokie trawy.

Być jednocześnie porzucanym i porzucającym.

Zuzanna Bober – jeśli nie włóczy się po lasach i górach, to studiuje w Krakowie. Można ją znaleźć tu na Instagramie na koncie  @discopertis.