Sól osiadła na rzęsach.
Zlizywałam ją z twoich powiek w codziennym rytuale. Słońce nie zachodziło od tygodni, tylko przesuwało się z jednego boku karku na drugi, aż skóra pękała jak skórka owocu. Figi fermentowały w koszu. Rozcierałam ich zgniłe mięso na języku.
Powiedziałeś, że słodycz zawsze coś kosztuje.
Spałeś z otwartymi oczami. Gdybym nie oddychała razem z tobą, pomyślałabym, że nie żyjesz. Albo że nigdy cię nie było.
Powiedziałeś: zjedz mnie.
Więc zaczęłam od języka.
***
Na początku wszystko wydawało się normalne.
Śniadania podawano punktualnie. O siódmej trzydzieści na zegarze w jadalni rozbrzmiewał nawołujący dzwonek, a z głośników sączył się instrumentalny jazz. Twarde jajka, grzanki z masłem w pojedynczych papierkach, wędliny układane w wachlarz. Earl Grey w szklankach z grubego szkła zostawiał w ustach posmak rdzy.
Ludzie jadali tu powoli, z namaszczeniem rozciągali posiłki do granic przyzwoitości. Kobieta z kabiny obok codziennie jadła banana przez dwadzieścia minut. Obierała go paznokciem, milimetr po milimetrze, z nabożną uwagą, która jednocześnie mnie krępowała i niepokojąco przyciągała. Nie mogłam oderwać wzroku od jej ust, od zębów zanurzających się w miąższu, od tego, jak dokładnie oblizywała palce.
Statek przecinał Morze Śródziemne. Pokład pachniał cytrusami, deskami przesiąkniętymi winem, słodkimi perfumami turystek. Trzy posiłki dziennie, muzyka na żywo. Każdego wieczoru inny koncert, inni tancerze w bieli.
Złote światła. Owacje. Piana.
Mówili, że rejs potrwa tydzień.
Mówili: wszystko w cenie.
W cenie były też drinki, hamaki, masaże na pokładzie, lekcje tańca. Nad ranem ćwiczenia jogi na górnym pokładzie, po południu degustacje oliw i win, wieczorem kolacje tematyczne – raz grecka, raz hiszpańska, raz inspirowana kuchnią Maghrebu.
Statek sunął niemal bezszelestnie. Wieczorami leżałam na koi, nasłuchując szmerów, drgań, oddechów metalu. Czasem czułam lekki wstrząs pod ciałem, jakby coś się poruszyło w głębi, pod nami, we mnie.
Powtarzalność. Rytm. Mówiliśmy, że jesteśmy w raju.
Na górnym pokładzie stały metalowe leżaki z wyblakłym płótnem. Pasażerowie czytali książki. Palili cienkie papierosy. Rozmawiali szeptem, jakby to była biblioteka, nie morze. Jednak nikt nigdy nie mówił wprost, ile dni potrwa rejs.
To zależy od pogody.
Od warunków.
Od trasy.
Słońce wisiało nad linią wody coraz dłużej. Początkowo była to tylko zabawna anomalia, temat żartów przy kolacji. Ktoś upierał się, że to kwestia strefy czasowej, ktoś inny natomiast uznawał to za efekt soczewkowania atmosferycznego. Program też się rozciągnął – najpierw dodali jeden koncert, potem drugi. Cisza nocna przestała obowiązywać. Światła na pokładzie już nigdy nie gasły.
Nie było potrzeby spać.
Niektórym to odpowiadało. Inni zaczęli mówić, że to właśnie jest prawdziwy luksus – móc zrezygnować ze snu. Więcej czasu na kąpiele, na hazard w kasynie, na spacery po pokładzie. Śmiali się, że wreszcie przeczytają wszystko, co zabrali. Że nadrobią zaległości w pisaniu pamiętników. Że zrobią dziesięć tysięcy kroków dziennie nie ruszając się z górnego pokładu.
Nie czułam niepokoju. Może lekkie napięcie w karku i suchość w ustach, choć piłam wodę. Od czasu do czasu łapałam się na tym, że zamykam oczy i próbuję przypomnieć sobie, jaki dziś dzień tygodnia, ale to umykało, rozchodziło się po głowie jak fale.
W pewnym momencie przestałam zamykać zasłony w kabinie. Przestałam próbować walczyć ze światłem. Przestałam sprawdzać telefon. Przestałam notować.
Zamiast tego słuchałam. Na korytarzach – bosych kroków. Z kabiny obok – zamka walizki, który rozsuwał się i zasuwał w tym samym rytmie. Z sufitu – delikatnego stukotu, jakby ktoś toczył po pokładzie kulkę z metalu.
Zmieniali nam pościel codziennie. Pachniała bergamotką i czymś jeszcze – czymś pudrowym, nie do końca znajomym. Przynosili też ręczniki, chociaż nigdy nie prosiliśmy. Czyste, miękkie, jakby świeżo wyprasowane. Świeże. Ciepłe. A głód…
Głód był nowy. Ostry. Nienasycony.
Po tygodniu czy dwóch zaczęłam zauważać, że jedzenie smakuje inaczej. Figi podawane z serami były zbyt miękkie, zbyt słodkie, jakby sfermentowane. Czasem w środku trafiał się robak – nikt nie protestował. „To białko”, powiedziała ze śmiechem kobieta z kabiny naprzeciwko. Miała dziś turban i suknię z siatki.
Basen był otwarty cały czas. Nocą, o ile można to jeszcze tak nazywać, światła pod wodą mieniły się jak klejnoty. Gdy przechodziłam obok, widziałam ludzi leżących na dnie na wznak, z szeroko otwartymi oczami, z uśmiechami. Ich skóra połyskiwała jak zatopione w parafinie morele.
Mówili, że ich to relaksuje.
Nikt nie wspominał o powrocie.
Bo po co miałabym wracać? Po co my mielibyśmy wracać?
Kiedyś sądziłam, że pożądanie zaczyna się w ciele. Ale tutaj wszystko przychodziło inaczej. Przez skórę. Przez ciepło cudzego ramienia, które nagle stawało się własne. Przez zsynchronizowane oddechy, gdy siadało się obok kogoś na pokładzie. Czasem wystarczył gest.
Granice ciał się rozmyły.
Na początku jeszcze się przedstawialiśmy – imiona wypowiadane ze śmiechem, uściski dłoni, głosy jak z reklam pasty do zębów. Ale po kilku dniach, albo tygodniach, zrozumieliśmy, że nie ma potrzeby.
Zaczęło się niewinnie. Kolano muskające obce kolano. Dłoń spoczywająca chwilę za długo na ramieniu. Spojrzenia, które zatrzymywały się tam, gdzie już dawno powinny przejść dalej. A potem leżeliśmy razem. Na pokładzie, w cieniu żagli, na miękkich, zawsze świeżych poduszkach. Pozwalaliśmy sobie nawzajem przechodzić przez skórę jak przez wodę. Bez oporu. Bez zdziwienia. Jakbyśmy robili to od zawsze.
Rozpuszczałam się w tym samym rozedrganym półświetle, w którym ludzie smakowali się nawzajem. Powoli, metodycznie, jakby czytali bardzo dobrą książkę. Palcami. Językiem. Wzrokiem.
Figi były zawsze w zasięgu. Dojrzałe do przesady. Miękkie jak język lub rozchylone usta. Pojawiały się niespodziewanie: na poduszce, w bucie, na czyimś brzuchu. Czasem miałam wrażenie, że nie tyle ktoś je zostawia, co wyrastają z nas – z potu, z pragnienia.
Bywały zepsute. Ale nie jak owoce na lądzie – tamte gniły powoli, słodko, aż do brązowej miazgi. Tutaj rozkład przychodził nagle. Od środka. Jednego dnia jędrna, lepka, pachnąca jak obce usta tuż po pocałunku. Następnego – otwarta rana. Ciemność w środku, jakby coś ją przegryzło od wewnątrz i zniknęło, zostawiając tylko zapach: ostry, drażniący, dziwnie znajomy. Figi pękały od środka. Nadal je jadłam.
Mówiliśmy: „to słońce”, „to sól”, „to wilgoć”. Śmialiśmy się zbyt głośno, jak dzieci, które słyszały coś w nocy, ale udają, że nic się nie stało.
Ale ja już wiedziałam.
Zaczęłam liczyć. Owoce. Krzesła odsunięte od stołu. Tych, co nie przyszli na śniadanie. Tych, co zbyt długo patrzyli w słońce. Tych, co jedli zachłannie, jakby chcieli czymś zatkać własne usta. I tych, którzy – kiedy się z nimi kochało – smakowali inaczej. Nie jak skóra. Jak coś, co próbuje ją naśladować. Jak coś, co tylko udaje, że nią jest. Jak figa, która nie gnije, tylko staje się czymś obcym.
Zrozumiałam też, że statek nie płynie.
Nie było lądu. Nie było początku. Nie było celu. Ale nikt nie pytał.
Rozkosz to najdoskonalszy środek znieczulający.
Leżałam wśród nich, rozciągnięta w słonej poświacie, i myślałam, że to najpiękniejszy rodzaj śmierci. Ciepła. Mokra. Bez oporu. Bez krzyku. Tylko czasem, w środku nocy, czułam coś. Jakby nie oczy, ale świadomość – czysta, rozciągnięta, milcząca – śledziła każdy ruch. Nie ktoś. Coś. Jakby sam statek był ciałem. A my – jego wnętrznościami. Jego snem. Jego posiłkiem. Jakbyśmy byli dla niego tym, czym figi były dla nas – słodkim, miękkim środkiem, który się połyka, zostawiając skórkę.
Zamykając oczy, szeptałam coś, co przypominało modlitwę, choć nie wiedziałam, do czego się modlę.
Żeby jutro też się rozpuściło w świetle.
Żeby nikt nie zniknął.
Żeby żadne z nas nie zaczęło smakować inaczej.
***
Statek został. Nie drgnął, choć fale zaczęły się cofać, jakby to nie woda ustępowała, ale ląd szykował się do odpłynięcia.
Sól zaczęła krystalizować się na skórze. Powietrze wsiąkało przez pory, oddychało ze mną. Ty też – bez ruchu, bez słowa – jakbyś przesączał się przez moją skórę. Bo teraz już nie wiem, gdzie kończysz się ty. I czy ja w ogóle jeszcze się zaczynam.
Słońce nie gaśnie.
A ja żuję.
Powoli.
Z zamkniętymi oczami.