Złoto to dla mnie też majowy miód, ten który skapywał z plastra na nasze niewielkie dłonie, moje i mojego rodzeństwa. To pierwsze, w każdym nowym roku mojego dzieciństwa, miodobranie było inne niż te późniejsze, przynoszące miód lipowy czy ten spadziowy z jodeł i świerków. Ojciec, który od kilkudziesięciu już lat prowadził pasiekę, celebrował każdorazowo to rozpoczęcie miodnego sezonu. Każdy z nas, a warto dodać, że była nas trójka dzieciaków, plus mama, otrzymywał po całej, ciężkiej ramce z miodem. Mieliśmy różne techniki dobierania się do słodkiego. Ojciec odsklepiaczem przypominającym duży widelec z wieloma cienkimi ząbkami odkrywał komórki plastra, w których pszczoły złożyły ten bursztyn z początku wiosny, to złoto z mniszka, a my czyniliśmy resztę.
Czasem zdarzało się, że dzieciaki zza miedzy orientowały się, że świętujemy pierwsze miodobranie. Wówczas nieśmiało wchodziły na nasze podwórko, przypominały przestraszone zwierzęta, jakby spodziewały się odrzucenia, chociaż, myślę teraz, nigdy nie miały ku temu powodu. Ojciec zawsze zapraszał je do nas. Rozsiadały się wokół potężnego pnia, który służył nam za stół i dostawały swoje porcje. Żuły je, aż rozbolały je albo żuchwy, albo brzuchy. Śmialiśmy się przy tym. Mieliśmy ciała w słodkim, mieliśmy miód we włosach. Obżeraliśmy się, aż poczuliśmy się syci.
Niekiedy pszczoły przylatywały po swoje. Lubiłam podglądać jak nieustępliwie i uparcie czerpią słodkie z brzegu scyzoryka, którym ojciec wykrawał kawałki plastrów. Wracały z tym do ula, z poczuciem – jak po dziecięcemu podejrzewałam – dobrze wykonanej roboty.
Myślę, że mogłabym z łatwością rozpoznawać pory roku po smaku miodu. Co jeszcze dałoby się wyczytać? Może to, czy zima była dobra dla pszczół, czy nie? Może to, czy ręce ojca pracowały precyzyjnie? Może to, czym w danym sezonie odymiał pszczoły – czy była to huba zebrana z brzozy, czy może wysuszone próchno wierzby? Może też to, czy wiosna była deszczowa?
Tamtego maja wymyśliłam wróżenie z miodu. Należało rozetrzeć go na ustach. Przyglądałam się tej lśniącej pomadce na wargach mojego rodzeństwa i wróżyłam im, bratu – elektryczny zegarek na pierwszą komunię, siostrze – ilustrowaną encyklopedię. Wszystko się im sprawdziło. Wróżyłam też sobie, a jakże. Wtedy przy tym dzieleniu się miodem, które tu opisuję, a mogłam mieć wówczas sześć lat, wywróżyłam, że w przyszłości zostanę pszczelarką.
Przyszłość, czekam na ciebie, no, przychodź już.
Małgorzata Lebda – urodzona w 1985 roku. Dorastała w beskidzkiej wsi Żeleźnikowa Wielka. Autorka sześciu książek poetyckich, w tym nagradzanych tomów „Matecznik” i „Sny uckermärkerów” (Nagroda Literacka Gdynia 2019). Ostatni z tomów – „Mer de Glace” – nagrodzono Nagrodą imienia Wisławy Szymborskiej. Jej książki ukazały się w tłumaczeniu na język: serbski, włoski, ukraiński, czeski, słoweński (na początku 2023 roku ukaże się książka w tłumaczeniu na język duński). Naukowczyni. Felietonistka. Animatorka kultury. Ultramaratonka. Aktywistka. We wrześniu 2021 roku przebiegła – w ramach poetycko-aktywistycznego gestu – dystans 1113 kilometrów, biegnąc od źródeł rzeki Wisły do jej ujścia do Bałtyku. Pracuje nad debiutem prozatorskim. Mieszka w Krakowie i coraz częściej poza nim. Córka pszczelarza.