Izabela Pawlak

Zbieractwo

mam w sobie niewypłakane zimy
to te ich sople kłują mnie po oczach

tylko babiego lata jakoś nie zmieściłam
nie znam takiej siły
co pajęczynę zerwałaby z poddasza

były sobie takie jeziora pośród pól
na kość zmarznięte tępym lodem
na dnie im spały wije i żaby
pamiętam ich taflę  lustro nieokrzesane
tylko ciemności byłoby w nim do twarzy

mam w sobie dzikie lodowiska o wąskich promieniach
więcej tu obdartych kolan niż lawiny śmiechu
a i przeręble się zdarzają- dziury do jądra
gdzie wypadałoby oślepnąć  by się przejrzeć
bo to dom ślepych wijów i niedowidzących żab
 nawet królik omija takie dziury 
(cwaniak udaje, że śpi całą zimę)

i może dlatego
drzemiemy snem sprawiedliwego na odbiciach wielu
z babim latem na ustach
z kokonem na językach
z odwilżą lustra rozbitego
gdzieś tam

Lustro odpowiedź zna, gdzie jest to drugie JA

(Najpierw przestrzegano przed odbiciem)

Babcia gniewała się, kiedy zaglądaliśmy do studni. W parne dni w środku lata kazała nam omijać szerokim łukiem betonowy lej i nie-daj-Boże pochylać się nad nim. Powtarzała, że tam mieszka topielec, każda studnia ma takiego w sobie, a są one mściwe i samotne, dlatego wciągają dzieci do środka. I tak tam zaglądaliśmy na sekundę, może dwie, woda była atramentowo czarna, a odbicie dziwnie oleiste, falowało w nim niebo niepodobne do tego nad głową.

Wtedy studnia wydawała nam się głęboka i myśleliśmy sobie, że cokolwiek żyje pod lustrem wody, ma do nas za daleko  słońce zbyt jaskrawo świeci mu po oczach, by nas dostrzec, a po mchu, co porasta studnię od środka, jego zgrabiałe palce się nie wespną.

Tak więc żaden dzieciak na podwórku babci nie słuchał, a ta darła się na nas i przeganiała ścierką w każdy z letnich, parnych dni.

Czasem wrzucaliśmy kamyki jak rzutki do betonowego leja i po latach myślę, że jeden z nich musiał pacnąć topielca w głowę i obudzić ze zmurszałego snu. Bo któregoś dnia, gdy bawiliśmy się w chowanego, a babcia spała (narzekała, że bolą ją kamienie na nerkach), mój kuzyn wpadł do studni. Stał koło niej i nagle BAM! przebił lustro atramentowej wody i przysiadł na czarnym, zimnym dnie. Potem, gdy go wyciągnęli wiaderkiem na powierzchnię (jak głupiutką Alicję na drugą stronę lustra), wysuszyli z grubsza podziemną wodę z włosów i oczywiście okrzyczeli na pół wsi za głupie zabawy: kark-byś-sobie-skręcił-niech-no-tylko-ojciec-się-dowie-jak-wróci-zza-granicy. Dopiero po tych wszystkich rytuałach my usiedliśmy w ciszy koło niego.

Jak zapytać o topielca? Czy go widział? Czy go oprowadzał po omszałym domu i ugaszczał w pokrytych glonami cięciwach?

Kuzyn był blady, opity ciemną wodą, ale brązowe oczy nic nie wyblakły. W końcu nam powiedział, że nie, nie uderzył się w głowę podczas upadku i nie, nie ma żadnego topielca.

(Potem ociągają się z czerpaniem)

Na swoim podwórku też mają studnię, jej wodą poją zwierzęta i podlewają grządki. Pamięta niechęć, jaką budziło w niej własne odbicie na dnie studni: tej bladej twarzy i  nieobecnych oczu, lśniących popielatym światłem. Lustrzana ja nie wyrażała nic, stawała się absolutem, co umościł się wygodnie w mroku studni. Dla dziecka było to niepojęte, że taka wersja jej samej może istnieć: falować tak giętko pod powierzchnią wody, trwać tak niezachwianie, a  równocześnie nie istnieć, bo wystarczy okruszyna, by obraz pękł  zatrząsł się od kręgów tworzących się na jego powierzchni, może nawet i dziewięciu.

Kilkanaście lat później znowu tu jest i widzi drżący na wodzie obraz. Szuka uparcie czegoś w swoim odbiciu. I dzięki Bogu, że oczy przyzwyczajają się do ciemności. Wystarczy poczekać, by przyjrzeć się powidokom tego jestem, które nie miało szansy się wykluć i mgnienie tego jestem, o którym się myśli w bezsenne noce.

Sama też potrafi wskazać miejsce w swoim ciele, w którym znajduje się jej własna studnia – zaraz pod mostkiem, między trzecim a czwartym żebrem. Wspomina imiona każdego z jej topielców zlepionych z mułu, widzi ich drobne ciała zimujące jak żaby na dnie, gdzie ciepło i wilgotno. Nawet za nią nie tęsknią, sen mają głęboki, a oddech spokojny, miarowy jak tętnienie jej krwi. Żaden nie chce być budzony. Powinna ich zostawić w spokoju.

(Na koniec wątpią, czy komukolwiek zależy na powrotach)

Osuszyliśmy studnię. 

Wróciłam na weekend do domu rodzinnego pomóc przy robocie, bo studnia miała już nie nadawać się do użytku. Stoimy z rodzeństwem obok niej i słuchamy cichego mruczenia pompy, co siłą wydziera wodę z podziemnego leja. To dziwne uczucie stać tak swobodnie przy krawędzi, bez konsekwencji palić papierosa i zerkać na dno (bo nie ma już nikogo, kto by mnie przeganiał). Może to dlatego, że wodne demony nie potrzebują takiej baby jak ja- z własnym zdaniem na wszystko i pijącą kawę z mlekiem owsianym. Niczego już by mnie nie nauczyli, a ja też pewnie nie zrozumiałabym ich bulgoczącej mowy, skoro ledwo dogaduję się z Anglikami.

Poza tym nic tam nie ma. Pan Mirek z sąsiedniej wsi, którego matka wynajęła do roboty, mówi, że dno będzie czyścił ze dwa dni (bo szlamu trochę), tego piasku sam dźwigać nie będzie (bo korzonki) i młodzież niech się przygotuje. No i cementu kilka worków można zamówić. Nie pozwolono mi zejść drabiną na dno (bo i tak tam ciasno), ale widziałam, co wyjeżdża w wiadrach na górę: szary, niemal perłowy piasek, zardzewiałe kapsle po Buskowiance, szkiełka i kawałki muru porośniętego mchem i glonami. 

I myślę sobie, odbierając te wiadra z wyciagu, że jeśli ktokolwiek tam mieszkał, musiał się już dawno wyprowadzić. 

Gdzie on poszedł? Gdzie byłoby mu lepiej? Może wziął te uplecione z glonów miski i tapczan, wstał nad ranem i wygramolił się z naszego leja, drepcząc z chlupotem w stronę lasu. Las się rozrasta, bo nikt nie jest już zainteresowany uprawą pól, my też. Może wrócił tam, gdzie bobry stawiają tamy, a sąsiadka im je rozbija, albo na te gliniane mokradła, gdzie wszystko się żółci i lepi do siebie? Gdzie nad głową ma nieśmiałość koron drzew  pod mokrymi nogawkami ściółkę, a w niej rozkładającą się materię. I wiecznie młodą ciemność mruczącą w roju owadów.

Pan Mirek uwijał się przez kilka parnych dni. Oczyścił dno ze szlamu i wszelkich nieczystości, wybrał warstwę piasku i wypełnił je przemytym żwirem, wyszorował cembrowinę oraz zabetonował ubytki i szpary. Mieszkanie prosto od dewelopera, w dodatku bez wkładu własnego i rat na całe życie. Jakiś wodnik mógłby to od nas wynająć.

Kiedy pakowałam się do wyjazdu, myślałam, czy wróci. Ja wracałam do domu, nasączona tęsknotą za innym czasem, za tą drugą mną. Nostalgia i złość na wszystko, co nie wychodzi, przyganiała mnie do rodzinnej wsi, gdzie ukorzeniam się znów w jakiejś wersji  jestem. Piłam z tej ziemi klasy czwartej sprawczość, pewność siebie i wspomnienia tych wszystkich planów, które jeszcze mogły się spełnić.

Spakowałam bagaż, wyściskałam mamę i zanim wsiadłam do samochodu, rzuciłam tak, by nikt nie widział, kamyk wielkości ziarna grochu. Plusnęło zbyt cicho, by słyszeć, więc wyobrażam sobie, że osiadł na dnie studni, jakby był u siebie. Zagnieździł się w mięsistym piasku. 

Drzwi zostawione otwarte na oścież, po staropolsku.

Izabela Pawlak – rocznik 1994, urodzona wczesną wiosną, na przełomie pór roku. Mieszka w Krakowie, pochodzi ze świętokrzyskiej wsi i opiekuje się kotką Pandorą (adoptowaną na początku pandemii). Teksty nigdzie wcześniej nie były publikowane, pisze bardziej do szuflady. Można ją znaleźć na Instagramie na koncie  @czytadla.pandory.